wtorek, 8 września 2020

Kiarko zdrowiej!


Ostatnio nasza psinka kochana Kiareczka nam się pochorowała. Grillowaliśmy na działce, ale nauczeni doświadczeniem, nie dawaliśmy jej naszego jedzenia, miała osobno przygotowane mięsko, bez przypraw. Rzecz miała miejsce w piątek, a w sobotę Kiarka nie chciała jeść, dostała biegunki, ale nic poz tym się nie działo.

Uznaliśmy, że się przejadła i tak chyba faktycznie było, bo w ciągu dnia nic więcej się nie działo. Przypuszczamy, że na spacerze musiała coś zjeść, mimo starań nie zawsze udaje się jej dopilnować. Nad ranem w niedzielę zaczęła zwracać i co gorsza zaczęła załatwiać się krwią, nie z krwią, po prostu wyleciało z niej kałuża krwi. Wpadłam w panikę. Niestety w niedzielę trudniej o weterynarza, ale udało się znaleźć dyżurujący gabinet. Przyjechała moja siostra i pomogła przetransportować Kiarę do weta. Niunia dostała 4 zastrzyki, w tym jeden na krzepliwość krwi i kroplówkę. Poczuła się po tym lepiej, nawet zaczęła wodzić oczami za jedzeniem, ale tego dnia miała zakaz spożywania posiłków. Niestety miała zostawiony w łapce wenflon, bo miała mieć powtórzoną kroplówkę i strasznie się z tym męczyła. Nie chciała się kłaść i dreptała po całym mieszkaniu, tak dziwnie unosząc łapkę. Była umęczona i zdezorientowana. W poniedziałek dostała już małe porcje gotowanego kurczaka z warzywami, a wet wyjął jej wenflon i odzyskała nastrój. Niestety dziś nad ranem znów zwróciła, po konsultacji z wetem okazał się ze może to być z głodu, bo z racji na dolegliwości dostawała małe porcje jedzenia. Będziemy jeszcze ją diagnozować, oby wszystko było dobrze.

wtorek, 12 czerwca 2018

czterdziestka

Nie można powiedzieć, aby systematyczność była moją mocną stroną, ale cóż.... jest jak jest.

Pomyślałam, że nadszedł czas, aby napisać kolejną notkę, której tematem będą moje okrągłe urodziny. I muszę przyznać, że piosenka "Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień" z popularnego niegdyś serialu... mówi prawdę... te 480 miesięcy mojego żywota, minęło jak z bicza strzelił.... i trochę mi smutno, że to już... że tyle za mną... i jak to opisują w książkach i pokazują w filmach - pojawiają się jakieś takie zadumy, podsumowania i pytania... 

Ale tym razem skupię się na weselszej stronie tej okoliczności, czyli imprezek... liczba mnoga, gdyż lepiej się pobawić dwa razy, niż raz ;) Pierwsze spotkanie bardziej rodzinne, z siostrzyczkami, siostrzenicami i na dokładkę z sąsiadami ;) Były też pieski, czyli czworonożni członkowie rodzinki ;) Siostrzenica Weronika zrobiła mi tort, był pyszny i kolorowy - w sam raz aby osłodzić to wydarzenie ;) Pojedliśmy, degustowaliśmy napoje wyskokowe, pograliśmy w "Czółko", były pogawędki i żarty... generalnie bardzo wesoło!

Druga imprezka dla przyjaciół i znajomych :) Dotarła Przyjaciółka, która przyjechała ponad 300 km, aby być ze mną w tym dniu - Olu dziękuję! Towarzyszyli mi także: Ew., Darek, Ania, Milena i Piotr... na dokładkę jeszcze Braciszek, który nie mógł być na pierwszym spotkaniu oraz siostrzenica, która załapała się po raz drugi :D Oprócz czynności wspomnianych wcześniej czyli szamania żarełka, popijania płynów różnego rodzaju, grania i gadania - było jeszcze śpiewanie piosenek. Oj zawodziliśmy nieźle, a repertuar był bardzo zróżnicowany.... Darku dziękuję za wykonanie przeboju Sławomira "Miłość w Zakopanem" - jestem pod wrażeniem! ;) 
Wszystkim Gościom dziękuję za wspólne świętowanie - osłodziliście mi ten czas! Dziękuję za liczne prezenty, z którymi trafiliście w "10", pozwolę sobie wymienić te 3 szczególne:

  • 40 cukierków owiniętych karteczkami, na których spisane jest 40 powodów dla których moja Przyjaciółka Ew. mnie uwielbia :* 
  • 40 złotych myśli różnych autorów - wydrukowanych i włożonych w miniaturowe koperty!
  • lot moto-paralotnią - moje marzenie do spełnienia, gdyż jest jeszcze przede mną [być może to temat na kolejną notkę ;)] 

W między czasie, czyli między jedną imprezką, a drugą byliśmy na weselu chrześniaka mojego męża. Szalałam na parkiecie do białego rana, opuściwszy zaledwie jeden utwór i jedną zabawę... noga się zbuntowała - skutki odczuwam do dziś, ale i tak jak na czterdziestoletnią panią mam niezłą kondycję, nieprawdaż? ;)

wtorek, 14 listopada 2017

Kiara

Był kwiecień, a tu nagle listopad... ;) Czas tak szybko płynie, że trudno ogarnąć to wszystko... starzeję się chyba.... ;) A i mój optymizm i samoakceptacja uleciały z wiatrem.... i tak mi jakoś źle od jakiegoś czasu.... Na szczęście od 2 miesięcy mamy nową Przyjaciółkę, która potrafi pocieszyć i poprawić humor w trudnych chwilach... To 9-miesięczna sunia, zwana Kiarą :D Trafiła do nas ze schroniska. Oddana była przez poprzednich właścicieli, ze względu na złą sytuację. 

A jak to się zaczęło...

Jakiś czas temu podjęliśmy decyzję, że chcemy jakiegoś zwierzaka, bo dom taki jakiś pusty. Rozważaliśmy kupno papugi i żółwia ;) Baliśmy się trochę wziąć psa, ze względu na obowiązek i dość częste wyjazdy... Ale ostatecznie, po rozważeniu wszystkich "za" i "przeciw" postanowiliśmy przygarnąć jakąś suczkę. 

Przeglądaliśmy stronę schroniska i wybraliśmy dwie sunie, które ujęły nas swoim wyglądem i spojrzeniem, no i spełniały warunek podstawowy - były niewielkich rozmiarów, co w naszym przypadku miało spore znaczenie. Wydrukowaliśmy opisy upatrzonych psinek i dwóch rezerwowych, które też braliśmy pod uwagę. Wybraliśmy się z Przyjaciółką i kolegą do schroniska i wskazaliśmy, którymi suczkami jesteśmy zainteresowani. Okazało się, że obie są już zarezerwowane, czyli są chętni, żeby je wziąć i bylibyśmy dopiero 4 i 3 w kolejce. Nie chcieliśmy czekać, tym bardziej, że wielce prawdopodobne byłoby to, że któraś z tych osób zdecyduje się ją przygarnąć. Wobec tego powiedzieliśmy o kolejnej suni, którą braliśmy pod uwagę. Jak się okazało, mieli po nią dnia następnego przyjechać nowi właściciele. Została ostatnia z naszej listy sunia, ale ta z kolei miała być poddana sterylizacji i była w kwarantannie. W związku z tym nie można jej było zobaczyć. Powiedziano nam, że się z nami skontaktują, jak już będzie wypuszczona z kwarantanny. Jednakże na miejscu  zobaczyliśmy jeszcze jednego urzekającego psiaka, który był w ciągłym ruchu i trudno było dostrzec czy to pies czy sunia. Mignęła nam tylko zawieszka z numerkiem. Po powrocie sprawdziliśmy na stronie internetowej i okazało się, że owe czworonożne, kudłate stworzenie to sunia, stała się więc naszą faworytką. Wizyta w schronisku miała miejsce w czwartek, a w sobotę już się niecierpliwiliśmy i zdecydowaliśmy się pojechać ponownie. Tym razem towarzyszyła nam moja siostrzenica Kinga (tak, tak, dawna współautorka bloga ;)) Okazało się, że suczka wypatrzona poprzednim razem jest już zabrana... Została ostatnia, która przy poprzedniej wizycie była w kwarantannie, ale w tym razem można ją już było zobaczyć, bowiem nie poddano jej sterylizacji jak zapowiadano (podobno ze względu na młody wiek). Po chwili przyprowadził nam ją pan wolontariusz... To była Kiara! Zamerdała ogonem, popatrzała nam w oczy, ufnie zaczęła skakać w koło nas, a my się zakochaliśmy:) cała trójka! I od razu z Jackiem podjęliśmy decyzję, że stworzymy jej nowy dom. Co prawda jest trochę większa, niż chcieliśmy, a już na pewno dłuższa ;) ale w chwili obecnej trudno sobie wyobrazić, że jej by z nami nie było. 

Kiara uwielbia głaskanie, mizianie i oczywiście być w centrum uwagi. Uwielbia szarpanie sznurka, miśka, starych skarpetek i uszytych przez mnie zabawek... Uwielbia też ganiać za tymi wszystkimi rzeczami i przynosić je nam, nie zawsze jednak oddając je dobrowolnie... chowa np. daną rzecz, albo z nią ucieka oczekując, że będziemy ją gonić ;) Uwielbia wędzone uszy, kurze łapki i inne smakołyki. Jest bardzo delikatna i łagodna... i taka kochana! 

Zdarzyło jej się trochę napsocić.... parę razy zostawiła mokrą plamę na podłodze, pogryzła gąbkę, kropelki do uszu, opaskę do włosów, jedną parę kapci (drugą tylko nadgryzła ;)) i skarpetki. Jak pierwszy raz została sama, wszamała całą paczkę ciasteczek Jeżyków, która był fabrycznie zamknięta ;) Ale wybaczamy jej te psoty, bo uwielbiamy to czarne, cudowne, czworonożne stworzenie, które wywróciło nam życie do góry nogami, ale jednocześnie wniosło też ogrom radości :D Co jest zbawienne, bo zwaliło nam się nieco trosk i problemów na głowę, które smucą i martwią... 

Z utęsknieniem czekam na wiosnę za oknem i w sercu :) 

niedziela, 9 kwietnia 2017

tak szczerze jeszcze nie było...

Ostatnio doświadczam miłego uczucia samoakceptacji... może wydawać się to dziwne, ale przyszło ono z chwilą, kiedy przybyło mi kilka kilo :D Pewnie wynika to z faktu, że zawsze byłam chudzielcem, a ponieważ zazwyczaj chce się mieć, to czego się nie ma, no to ja zawsze chciałam mieć pełniejsze kształty. Nie żeby zaraz być osobą otyłą czy pulchną, ale dość miałam bycia patyczakiem :) A ponieważ mój mąż dobrze gotuje, to jestem zadowolona z mojej obecnej figury. Fakt, że nadal dostrzegam mankamenty w mojej sylwetce, zwłaszcza te spowodowane przez chorobę, np. powykrzywiane paluszki lub bulwiaste kolanka, ale nie przeszkadza mi to tak bardzo. I fakt, że mogę o tym pisać publicznie, świadczy o tym, że jednak się akceptuję i jest fajnie :D 

Niestety większy problem mam z zaakceptowaniem mojej niepełnosprawności, szczególnie w chwili gorszego samopoczucia fizycznego, kiedy zwykłe i proste czynności, jak np. odkręcenie butelki z napojem, sięgnięcie czegoś z półki lub z podłogi, sprawiają mi dużą trudność. Wymaga to użycia przeze mnie pewnych metod, skorzystania z urządzeń pomocniczych lub pomocy osoby drugiej, a tym samym potrzebuję więcej czasu. W takich sytuacjach ogarnia mnie frustracja i niemoc... jednak jakoś trzeba sobie radzić. Ale i w tym przypadku zauważyłam pewne postępy, ponieważ kiedyś tak bardzo, bardzo, bardzo wstydziłam się swojej niepełnosprawności, że rezygnowałam z wielu aktywności, bo poproszenie kogoś o pomoc, wydawało mi się czymś bardzo wstydliwym.  Mówienie o tym też nie przeszłoby mi przez gardło, pisanie publiczne również nie wchodziło w grę. Fakt, że jestem gotowa zrobić o tym notkę na bloga, uzewnętrznić się i napisać, że nie mogę zrobić tego czy tamtego, świadczy o tym, że w pewnym stopniu zaakceptowałam moją niepełnosprawność. Jest to jakiś mały kroczek naprzód. 

sobota, 18 marca 2017

póki się jeszcze chce...

Czas tak szybko płynie, przecieka przez palce. Tak wiele bym chciała zrobić, zobaczyć, przeżyć.... a tu ranek i noc, ranek i noc.... mija dzień za dniem. Energii na działanie nie zawsze wystarcza, dużo rzeczy się odkłada na potem.... Na szczęście są sprawy, które też realizujemy, np. wypady mniejsze i większe. Jak to powiedziała dziś moja Siostrzenica: "jak się jest starym to się już nie chce, więc trzeba korzystać, póki się jeszcze chce" :) Trudno się z tym nie zgodzić, choć liczę na to, że długo nam się będzie chciało ;) W dalszym ciągu mamy apetyt na podróże, jeśli więc pojawia się możliwość wyjazdu, to z niej korzystamy. Ostatni nasza wyprawa, to nic innego, jak kolejny zlot IPONu, tym razem we Wrocławiu. Jak zawsze było fajnie, bo spotkaliśmy się z ludźmi, z którymi widujemy się tylko przy okazji zlotów. To dzięki nim mogę podładować swoje bateryjki. Szkoda, że to tylko weekend... intensywność wrażeń sprawia, że czas płynie jeszcze szybciej niż zwykle i nim zdążymy się sobą nacieszyć, to trzeba wracać do szarej codzienności ;)
Niestety zdarza się też, że mimo chęci, coś przeszkodzi w realizacji planów. Mieliśmy jechać na majówkę, ponownie do Wrocławia, ponieważ podczas zlotu nie udało nam się zwiedzić miasta. Chcieliśmy to nadrobić podczas majówki, zarezerwowaliśmy nawet nocleg... niestety już w marcu okazało się, że nie pojedziemy.... no cóż, życie pisze swoje scenariusze... ale jak to mówią, co się odwlecze, to nie uciecze... :) 

wtorek, 22 listopada 2016

urodzinowe spotkanie z braciszkiem

W sobotę był u nas mój Braciszek i świętowaliśmy jego urodziny. Zajadaliśmy ciasto, raczyliśmy się nalewką orzechową, słuchaliśmy przebojów lat 90-tych podśpiewując i grając w remika. Nie chwaląc się, w grze całkiem nieźle mi szło :D Takie te czasy zagonione, że bardzo rzadko się widujemy, dlatego doceniam wszystkie wspólnie spędzone chwile. 

Aura dziwna - mimo iż lubię ciepełko, to jednak wolałabym cztery pory roku z prawdziwego zdarzenia, a nie takie pomieszanie z poplątaniem. Lato zimne, jesień ciepła...

p.s. Piękne niebo było dziś o 7 rano :)

niedziela, 13 listopada 2016

zachowane wspomnienia

Pora roku sprzyja infekcjom i niestety także i ja nie uchroniłam się przed choróbskiem. Zawzięte i złośliwe wirusy sprawiły, że zaległam na dwa dni w łóżku. Także dlatego, że chciałam szybciej i skutecznie uporać się z chorobą. Leżąc tak sobie zajrzałam na mojego bloga i zaczęłam czytać stare notki z jego początków, kiedy jeszcze współautorką była Kinga - wtedy roztrzepana gimnazjalista, obecnie piękna, inteligentna kobieta z fantastyczną osobowością. Przeczytałam przytaczane dialogi z Weroniką - wtedy słodkim brzdącem, teraz uroczą, wartościową siedemnastolatką. Przeczytałam post, w którym opisałam jak mamusi wypadł z rąk garnek z zupą pomidorową i inne zachowane wspomnienia...
No i dostrzegłam sens w pisaniu bloga :)

środa, 2 listopada 2016

podróż życia

Podróż dawno za nami... Nazwaliśmy ją "podróżą życia", bo taka trochę nietypowa. Podróżowaliśmy we trójkę: ja, Jacek i nasza Przyjaciółka Ew..

Wyruszyliśmy 8 września, pociągiem relacji Szczecin - Przemyśl. Z uwagi na długą trasę zdecydowaliśmy się na wagon sypialny. Wysiadaliśmy w Rzeszowie i stamtąd przemieściliśmy się do Sanoka i docelowo do Rzepedzi - niewielkiej miejscowości na pograniczu Beskidu Niskiego i Bieszczadów. Nocowaliśmy u znajomego Iponka, który użyczył nam gościny. Podczas czterodniowego pobytu przemierzyliśmy trochę kilometrów. Chadzaliśmy po samej Rzepedzi, w której zawędrowaliśmy pod kapliczkę św. Huberta i podziwialiśmy cudowne widoki, które nieustannie zachwycały. Byliśmy też na ognisku u rodziny naszego gospodarza, nasłuchując jelenie na rykowisku. Wybraliśmy się też nad Solinę, w drodze zrobiliśmy postój w Klasztorze Sióstr Nazaretanek oraz przy odbudowanej po pożarze Cerkwi w Komańczy. Zaszliśmy do baru Siekierezada w Cisnej, w którym aż roiło się od diabłów wszelkiej maści. Dla kontrastu podziwiałyśmy z Ew. też bieszczadzkie drewniane, malowane Anioły. Po dotarciu na miejsce przepłynęliśmy się statkiem po Zalewie Solińskim, podziwiając fantastyczne widoki i delektując się równie fantastyczną pogodą. Innym razem wybraliśmy się także do Sanoka, gdzie na ławeczce siedzi Wojak Szwejk z fajeczką. Podobno szczęście przynosi, kiedy potrze się nos sympatycznego wojaka. Nie omieszkaliśmy tego zrobić, co więcej szepnęłam mu na ucho marzenia do spełnienia :) Wymęczeni wycieczką, sporo czasu spędziliśmy na tarasie restauracji, gdzie posililiśmy się i napoiliśmy, chłonąc wyjątkową atmosferę miejsca.

W końcu nadszedł kres pierwszego etapu podróży i 13 września wsiedliśmy w autobus, który powiózł nas do Krakowa. Kraków jednak nie był celem naszej podróży, bowiem tam przesiedliśmy się do busa do Rabki Zdrój. Ale i to nie był jeszcze punkt docelowy... W ciasnym i dusznym busiku spotkaliśmy (nie przypadkowo) kolejnego Iponka, który dowiedziawszy się, że zamierzamy odwiedzić naszych wspólnych znajomych (także Iponków), postanowił również wpaść w gościnę. W Rabce wsiedliśmy do kolejnego busa, który zawiózł naszą czwóreczkę do Spytkowic. Serdeczne przywitanie, poczęstunek kwaśnicą i długie rozmowy. Wspólny grill i spacery i oczywiście kolejne zapierające dech widoki. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci i ugoszczeni. Tutaj pobyt krótszy, bo już 15 września kolejna zmiana miejsca.

W urokliwych Spytkowicach wsiedliśmy w bus do Rabki, tam w bus do Krakowa i następnie do Wrocławia. Na miejscu byliśmy, jeśli mnie pamięć nie myli koło 18:00. I znów skorzystaliśmy z uprzejmości kolejnego Iponka, u którego spotkaliśmy kolejną wspólną znajomą i który użyczył nam noclegu. Co więcej oprowadził po wrocławskim rynku, racząc nas ciekawostkami nt. miasta. Wieczorny spacer zwieńczyliśmy pobytem w knajpce na małym piwku. Dnia kolejnego tj. 16 września, o 8 rano opuściliśmy mieszkanie znajomego. Tuż przed podróżą okazało się, że będziemy musieli wstąpić do lekarza, co też uczyniliśmy. Na szczęście wizyta przebiegła sprawnie i szybko, dzięki czemu zdążyliśmy na bezpośredni autobus do Ściegien k/Karpacza.

Tam spotkaliśmy się z moją przyjaciółką Iwoną, której nie widziałam już szmat czasu. Kontakt utrzymujemy głównie mailowy lub przez Skype'a i strasznie fajnie było się spotkać po latach. Zatrzymaliśmy się w uroczym pensjonacie, czyściutkim i przytulnym. Na drugi dzień, czyli 17 września - tata Iwony zawiózł nas do Karpacza, a wrócić mieliśmy na własną rękę. I tak jak przez całą podróż mieliśmy wymarzoną wprost pogodę, tak tutaj nastąpiło jej załamanie. Zaczął padać deszcz, więc zmuszeni byliśmy zaopatrzyć się płaszcze przeciwdeszczowe. Trzeba przyznać, że w plastikowych, kolorowych workach, wyglądaliśmy dość komicznie, ale humory nie przestawały nam dopisywać. Udało nam się dotrzeć na miejsce i w towarzystwie Iwony i jej rodziców wszamać małe co nieco i ogrzać się gorącą herbatką. Pożegnaliśmy się serdecznie i poszliśmy do pensjonatu. Obejrzeliśmy program w TV i poszliśmy spać. Poranek był baardzo deszczowy, więc Ew. i Jacek wdziali na siebie gustowne foliowe płaszczyki, ja natomiast skorzystałam z parasolki. Z powodu deszczu zmuszona byłam ubrać inne buty, do których to muszę wkładać korkową podkładkę, ponieważ uwierają mnie w kostkę. Dobrze przygotowani ruszyliśmy na przystanek. Do pokonania mieliśmy może niezbyt wielki kawałek drogi, jednak maszerowanie w strugach deszczu i ze sporymi bagażami, nie należy do przyjemności. Szliśmy jak najszybciej się da i niestety w drodze owa korkowa podkładka przemieściła mi się w bucie. Okazało się, że deszcze przyspieszył naszą wędrówkę na tyle skutecznie, że mieliśmy spory zapas czasu. Moi towarzysze skrywszy się pod wiatką zdjęli z siebie płaszczyki, które wraz z parasolką leżały na ławce, żeby mogły obciec choć trochę z deszczu. Ja postanowiłam poprawić buta, dokleiłam podkładkę, ale miałam trudności z założeniem obuwia. Wydobyliśmy łyżkę do butów i miałam zacząć wciskać pantofelek, gdy nadjechał bus do Jeleniej Góry. W te pędy zebraliśmy płaszcze i parasol, but przydeptany, w ręku łyżka do butów niczym berło i ładowanie się z całym majdanem do busa, w którym jak się okazało nie ma miejsca na bagaże. W związku z tym trzeba było wszystko ładować do środka, a uwierzcie nie było to proste. Na szczęście jakoś się udało! Okazało się, że to wcześniejszy autobus, zaczęliśmy trzymać kciuki żeby dotarł na czas, bo to dawało nam szansę zdążyć wcześniejszy autobus do Wrocławia. Trudność była taka, że bus zatrzymywał się nie na samym dworcu, tylko na przestanku w okolicy. Po dojechaniu do Jeleniej Góry w te pędy pognaliśmy na dworzec i praktycznie na ostatnią chwile udało nam się zdążyć.

Zajechaliśmy do Wrocławia i postanowiliśmy się posilić w KFC. Zamówiliśmy porcję dla czworga i we troje spałaszowaliśmy ją z apetytem, popijając kawę. Przy zakupie biletu okazało się, że nie ma miejscówek, ale stwierdziliśmy, że tym będziemy się martwić potem. Po wejściu do pociągu powiedzieliśmy konduktorowi, jak się sprawy mają i znalazł nam miejsce dla osób niepełnosprawnych. Potem bez przeszkód udało nam się dotrzeć do Szczecina.

Z podróży przywieźliśmy całą masę wspomnień, emocji, pozytywnych wrażeń i setki zdjęć.

Uwierzcie, że to opowiastka w naprawdę wielkim skrócie... :)

poniedziałek, 5 września 2016

zapowiedź kolejnej drogi...

Remontowy zawrót głowy już dawno za nami, ale zawrót sam w sobie ciągle trwa.... Tak ostatnio intensywnie żyjemy, że nie ma czasu na pisanie.

Remont zakończony pomyślnie, wreszcie mamy toaletę w mieszkaniu. Niby powinno to być normą w obecnych czasach, ale niestety nie u nas. Na szczęście teraz już jest. Koniec, kropka :)

Często podróżujemy, krótkie - zazwyczaj tylko weekendowe, ale intensywne wypady. Na przykład w minionym tygodniu byliśmy na kolejnym zlociku IPON-ków w Wolsztynie. Było fantastycznie, lepiej jeszcze niż zazwyczaj. Pogoda zrobiła nam prezent. Wróciłam do domku naładowana mega wielką dawką pozytywnej energii. Fantastyczni ludzie, z którymi z łatwością łapało się kontakt. Tańce, śpiewy, śmiech, rozmowy, przygody....

W najbliższy piątek czeka nas dłuższa podróż, ale na razie o tym sza.... Decyzja podjęta spontanicznie.
Trzymajcie kciuki, proszę!

czwartek, 28 kwietnia 2016

Remontowy zawrót głowy

Od prawie dwóch tygodni trwa remont. Na początku większość rzeczy była pozakrywana folią, teraz już machnęliśmy na to ręką. Pył i tak panoszy się wszędzie i wdziera niepostrzeżenie w każdy zakątek. Pocieszam się myślą, że po wszystkim będzie ładnie i bardziej funkcjonalnie. Mieszkamy w starym budownictwie i mamy toaletę na klatce schodowej. Korzystanie z niej jest uciążliwe szczególnie zimą, choć w pozostałe pory roku też nie należy do przyjemności ;) W związku z tym postanowiliśmy temu zaradzić. Niestety trzeba było pozałatwiać formalności, które przeciągały sprawę, no i wiążą się z niemałymi kosztami. Moja natura ciułacza na coś się przydała :) Panowie fachowcy uwijają się przy pracy, a do zrobienia jest sporo. Tzn. teraz już znacznie mniej, bo większość jest już gotowa, ale zostało jeszcze trochę pracy. Jak to przy remontach koncepcja ulegała zmianom, dochodzą nowe rzeczy do zrobienia, tu za mało płytek, tu za dużo, coś okazuje się nie do zrobienia, inne rzeczy idą gładko... Mycie w miskach lub u rodzinki, ugotować obiadku nie ma gdzie, zrelaksować też nie ma jak... Nie ma lekko :)
Uciążliwa jest też pogoda. Czekam na ocieplenie z utęsknieniem. Ubieram się na cebulkę, a i tak wciąż marznę. Do tego wszystkiego dopadło mnie przeziębienie. Kicham, prycham, pokasłuję. 

Remoncie kończ się! Wiosno przyjdź! 

poniedziałek, 14 marca 2016

Antoni

Antonio ;)
Przez weekend mieliśmy nowego lokatora. Kociak siostrzenicy się rozchorował i nie chciała zostawiać go samego jak pójdzie do pracy. Ściślej mówiąc Antek był na końcówce kuracji i czuł się już dobrze, ale zakochana pańcia martwiła się (prawidłowa reakcja ;)) i tym sposobem kociak spędził dwa dni u  nas. Jest naprawdę uroczy, puchaty i miluśki, ale strasznie absorbuje uwagę. Jak przez chwilę nie miałam go na oku, to już się niepokoiłam gdzie się znajduje i co porabia. Był wszędzie... na segmencie, parapecie, w wiaderku, w pudełku, za pralką, na blacie, za tapczanem, na szafie...  wlazł w każdy kącik. Strasznie ruchliwe stworzenie :) a ja chyba jestem już stara, bo nie nadążałam. Zazdroszczę kotom tej ich gracji i skoczności. Mi reumatyczce daleko do tego ;) miau!

czwartek, 3 marca 2016

zlocik w Mielnie

Kolejne niedotrzymane postanowienie noworoczne ;) Notki nadal pojawiają się rzadko niestety :]
W dniach 26-28 lutego byliśmy z Jackiem w Mielnie na zlocie IPONu. Jak zawsze było fantastycznie! Tym razem pogoda była rewelacyjna, a towarzystwo jeszcze lepsze. Te nasze zlociki to ogromna dawka pozytywnej energii i multum wspomnień. Mieliśmy dostęp do basenu, więc postanowiłam skorzystać! Prawdę mówiąc mam awersję do chodzenia na basen, towarzyszącą mi jeszcze z czasów sanatorium dla dzieci, które to wiązało się z rannym wstawaniem, jeżdżeniem trzęsącą karetką, spożywaniem śniadania o wczesnej porze, co dla mnie niejadka było czymś strasznym i innym niedogodnościami. Jednak przełamałam swoje opory, wbiłam sie w strój kąpielowy i podreptałam do wody. Nie potrafię pływać, więc korzystałam z makaronu, który to miał mnie utrzymywać na wodzie. Utrzymywał ze średnim skutkiem ;) Próbowałam podpływać, ale woda znosiła mnie w przeciwnym kierunku, zupełnie nie potrafiłam zapanować na własnym ciałem. Woda to jednak nie jest mój żywioł ;) Ale muszę przyznać, że mimo wszystko miałam radochę.
Spacerowaliśmy po plaży, słonko świeciło, morze szumiało, mewy krzyczały, my gadaliśmy....
Ponadto pośpiewałam sobie, oj pośpiewałam! Potańczyłam sobie, oj potańczyłam!
Wesoła podróż powrotna, w większym gronie i śmiech do łez. Czego chcieć więcej? Kolejnego zlotu! :D

poniedziałek, 1 lutego 2016

weekendowo

W sobotę kolega miał urodziny i spotkaliśmy się małą grupką na piwie i pizzy. Było smacznie i miło :) Po spotkaniu zgarnęliśmy jedną znajomą do nas i kontynuowaliśmy miłe spędzanie czasu. Trenowaliśmy naszą wyobraźnię przy grze Dixit. O ile mnie pamięć nie myli, wygrałam :] Jacuś zmył się pierwszy, ja i znajoma gawędziłyśmy dalej, ale w końcu koło godziny 3 i nam się zachciało spać. W niedzielę w ruch poszły karty i scrabble. W remika wygrał  Jacuś, a w scrabble znajoma, tym sposobem każdy czuł się zwycięzcą.
Jacek przygotował przepyszny obiad i kawę mrożoną. W konsekwencji popełniliśmy grzech obżarstwa! Podsumowując weekend zaliczam do udanych.

środa, 13 stycznia 2016

Reumatyzm Ma Młodą Twarz

Wszyscy wiemy, że stereotypy mówiąc w wielkim uproszczeniu są krzywdzące. Powszechna, mylna opinia dotyczy m.in. chorób reumatycznych. Większość społeczeństwa uważa, że reumatyzm to dolegliwości osób starszych, którzy swoje już przeżyli i "strzykanie w stawach" to naturalna kolej rzeczy. 

Prawdą jest, że nie ma czegoś takiego jak reumatyzm, to tylko potoczne określenie grupy chorób reumatycznych, wśród których wymienić można m.in. RZS, ZZSK czy toczeń. Prawdą jest też to, że choroba reumatyczna może dotknąć każdego, niezależnie od wieku, a jej przyczyny wciąż nie są do końca znane. Faktem jest, że są to choroby poważne, mogące doprowadzić do niepełnosprawności, wpływające na życie rodzinne, na kontakty społeczne, zaniżające samoocenę. To ból, niemożność wykonywania codziennych czynności, wstyd..... Na szczęście leczenie jest coraz lepsze, na nieszczęście w naszym kraju nie zawsze dostępne. Dobre jest to, że jesteśmy co raz bardziej świadomi, a świadomy pacjent potrafi lepiej zadbać o siebie i o należne mu prawa.
Sama borykam się z tym paskudztwem od 8 roku życia i mimo tego, że życie mam w miarę poukładane, to wciąż zdarza mi się skierować niewybredną wiązankę pod adresem RZS-u, który potrafi uprzykrzyć mi codzienność. 

Piszę o tym, ponieważ Stowarzyszenie 3majmy się razem, zorganizowało kampanie społeczną, mającą na celu zwiększenie świadomość nt. chorób reumatycznych i konsekwencji z nimi związanych. Jako  jedna z zainteresowanych postanowiłam dołożyć swoją malutką cegiełkę i umieścić informacje na blogu. 

Zapraszam na stronę kampanii: http://reumatyzmmamlodatwarz.pl/

piątek, 8 stycznia 2016

postanowienie noworoczne?

Chyba powinnam zrobić sobie postanowienie noworoczne: "będę częściej pisać notki na blogu" :) To dobry pomysł, zawsze to jakaś mobilizacja.

Od czasu ostatniego wpisu, byliśmy ponownie w Strzelinie, tym razem na święta. Dziwnie mi było spędzać Boże Narodzenie poza domem, ale jak ma się męża z innej miejscowości, to trzeba iść na kompromis :)
Sylwester w małej grupce znajomych, bez większych szaleństw, ale wesoło i miło. Oby w nowym roku tak właśnie było.

Zima przyszła, a ja wciąż marznę. Dziś w zasadzie mróz odpuścił, bo sypnęło śniegiem, w związku z czym na dworze chlapa. A ja wciąż ubrana na cebulkę i wciąż zmarznięta. Byle do wiosny!