wtorek, 16 listopada 2010

dopisek

W poprzedniej notce zapomniałam napisać, że uczęszczam na kurs angielskiego. Wyleciało mi to z głowy, zapewne dlatego, że straciłam cały zapał do nauki. Trudno jest mi się skupić na zajęciach, przyswoić nowe rzeczy, przypomnieć stare, sklecić zdania…
Gdyby nie to, że opłaciłam z góry, to bym zrezygnowała :(
Pogoda dziś jesienna. O mało co nie zostałam porwana przez wiatr, pod niebo z parasolem w ręku....

sobota, 13 listopada 2010

wróciłam!

Miły komentarz zmotywował mnie do tego, abym napisała małe co nieco…

Przerwa długa, bo też i niezliczona ilość różnych rzeczy pochłania mój czas. Przede wszystkim szkoła…Zajęcia, co prawda odbywają się… w gruncie rzeczy rzadko, ale zamieszanie panuje tam straszne, a mój brak organizacji mi nie pomaga. Ogólnie odnoszę wrażenie, iż wszystko kręci się wokół szkoły.

Po pierwsze, dlatego że wszedł odgórnie - nowy system oceniania, który wyklucza oceny cząstkowe, a wymaga, aby z każdego przedmiotu była napisana praca semestralna, dopuszczająca do (to też nowość) egzaminu semestralnego.Tematów prac oczywiście nie podano nam od razu, co wprowadzało nerwową atmosferę, że nie zdążymy się ze wszystkim wyrobić, bo przedmiotów jednak trochę jest. Jak już nam dano tematy, to wkrótce potem okazało się, że sprawa nie w pełni aktualna, tzn. egzamin na koniec semestru będzie, jednakże prac pisać nie trzeba, wracają natomiast oceny cząstkowe i będą nas na nowo raczyć testami. A ja już zdążyłam wypożyczyć książki i napisać początki dwóch prac :P Nawiasem mówiąc owe książki oddałam z tygodniowym opóźnieniem i musiałam zapłacić karę ;P

Po drugie, dlatego, że wszedł inny odgórny przepis i wszystkie osoby wykonujące zawód terapeuty zajęciowego, niemające wykształcenia stricte w tym kierunku, muszą to nadrobić. Nie ważne, że od 20 lat pracują, jako terapeuci i sprawdzają się w swoim zawodzie… W związku z powyższym do mojej klasy doszło 5 nowych słuchaczek. Chcę zaznaczyć, że uczęszczam na semestr trzeci, a nowo zapisane osoby nie zmieniły szkoły, tylko zaczęły od tego poziomu… nie jestem pewna czy nadrabiając teraz dwa poprzednie semestry, w trybie wybitnie przyspieszonym będą mądrzejsze, i lepiej się znały na swojej robocie… hmmm 
Poza zwykłymi przedmiotami, jak np. patologia, rehabilitacja czy psychologia, na które trzeba się po prostu nauczyć teorii, mamy też różnego rodzaju pracownie, np. rękodzieła. W dwóch poprzednich semestrach robiłyśmy na szydełku, na drutach, szyłyśmy, plotłyśmy sznurkowe makramy, malowałyśmy na szkle. Nowo przybyłe dziewczyny i tak mają dużo roboty z nadrabianiem ‘zwyczajnych’ przedmiotów, więc na wykonanie tych wszystkich‘robótek’ szkoda czasu, co nasza szanowna pani mgr od pracowni rozumie i bierze pod uwagę.  Uznała jednakże, że muszą się w jakiś sposób wykazać.  Przez to my też mamy dodatkową robotę, bo w tym ich ‘wykazywaniu się’ musimy brać udział. I tak: Jedna z dziewczyn specjalizuje się w tworzeniu w skórze i uczyła nas tej umiejętności.  Druga uczyła nas robić kwiatki z bibuły. Nie śmiejcie się, to w pracy terapeuty zajęciowego jest przydatna umiejętność. Trzecia prowadzi grupę teatralną z osobami z chorobami psychicznymi.  Zaprosiła nas na próbę,abyśmy mogły zobaczyć jak się to odbywa. Kolejna zaprosiła nas do pracowni gliny, gdzie pracuje jak terapeutka. Wrażenia dopiero przede mną.

Wszystko ma swoje dobre i złe strony. W pozytywach mogę ująć to, że nauczyłam się nowych rzeczy. Wytwory w skórze są naprawdę efektowne. Kwiatki z bibułki ładne i chyba nawet będę tę umiejętność często wykorzystywać. Próba teatralna, przyznam, że wywarła na mnie wrażenie, to naprawdę ciekawe doświadczenie. Martwi mnie, co innego. Aktualnie miast pracowni z robótkami, mamy pracownię żywienia. Oprócz tego biblioterapię, z tą samą panią mgr oczywiście. I jak się domyślacie to na tych zajęciach odbywa się nadrabianie zaległości naszych nowych koleżanek. O ile o witaminkach, kaloriach i zdrowej żywności w ogóle,jakieś pojęcie mam i na egzaminie chyba zaliczę, to z biblioterapią jest nieco gorzej. Nie wiem, kiedy uda nam się przerobić cały materiał. Po za tym jestem zwyczajnie zmęczona tą mnogością rzeczy jak się wokół mnie dzieje i w której mimo woli uczestniczę.

Po trzecie. Jak już wspomniałam, aktualnie jesteśmy na semestrze trzecim, i w zwyczaju jest, że żegnamy semestr kończący szkołę tj.czwarty.  Po za tym, w ramach biblioterapii powinnyśmy przygotować jakieś przedstawienie i są to zazwyczaj ‘jasełka’. Z racji, iż jedna osoba z naszej klasy jest prawdopodobnie innego wyznania, to pomysł ten odpada. Odbywało się to zawsze na koniec roku, lub początku następnego, więc temat miał być podchodzący pod zimę. Szukając czegoś w Internecie natrafiałam na scenariusze w stylu ’dokarmiamy ptaszki’ lub‘lepimy bałwanka’. Uznałam, że to lekka przesada.  Owo przedstawienie było zawsze połączone z pożegnaniem. W związku z tym, jedna z dziewczyn wymyśliła, że skoro ma to być pożegnalna impreza, to zamiast zwykłej inscenizacji, zrobić coś angażującego żegnane i przygotować dla nich np. jakiś quiz. Pomysł zaangażowania innych spodobał mi się i to nasunęło mi pewien inny koncept. O ile mi wiadomo, nikt ze szkoły adresu tego bloga nie zna, ale pewności nie mam, więc na razie nie będę opisywać, co też mi przyszło do głowy. Jak już zostanie zrealizowany wtedy opowiem. W każdym razie bardzo się zaangażowałam w to przedsięwzięcie.  Wyżyłam się trochę twórczo przy okazji. Dodam jeszcze, że przygotowujemy pożegnalne upominki. Kierunek terapia zajęciowa zobowiązuje do samodzielnego wykonania prezentów, i to jest kolejna rzecz pochłaniająca czas.

Po czwarte. Praktyki. Na szczęście nie muszę odbywać praktyk, jako takich. Jest to raczej zwiedzanie różnego rodzaju DPSów, oddziałów czy stowarzyszeń, ale czasu zajmuje sporo, i wymaga ode mnie sporych nakładów sił.

Tyle o szkole. Poza tym wszystkim wymyśliłam sobie, że wezmę udział w konkursie, ogłoszonym przez centrum wolontariatu Polites, na plakat promujący wolontariat. A jak już wymyśliłam to siedziałam nad tym. Konkurs rozstrzygnięty, poniosłam klęskę.

Oprócz tego różne choroby dotykają członków mojej rodziny, od zapalenia płuc, przez ospę na przeziębieniach kończąc, co przysparza mi trosk.  Ja sama też wciąż w najlepszej formie nie jestem. Czasami mi się tylko tak wydaje, angażuję się wtedy w kolejne rzeczy, a potem muszę to odchorować.

Są jeszcze dwie sprawy, o których na razie pisać nie chcę, ale proszę Czytelników o trzymanie kciuków, trochę w ciemno.

Kolejna rzecz, to wyprowadzka mojej siostry i jej familii. Zamieszanie w ostatnim czasie przez to panuje w domu straszne, niepozwalające się skupić. Poza tym Weronika przezywa tą przeprowadzkę, więc staram się poświecić jej trochę czasu, aby nie czuła się w tym całym zamieszaniu osamotniona.   

Jest Stowarzyszenie jedno, jest Stowarzyszenie drugie, są ludzie, którym chciałabym poświęcić czas, a którego wciąż za mało lub zwyczajnie sił już brak...

No to relację zdałam, pomarudziłam sobie trochę i kończę…
Pozdrawiam

wtorek, 31 sierpnia 2010

śniadanie filozofek ;)

Ja: Jajko ugotowało mi się na twardo, nie na miękko...
Kinga: Dziwisz się? Każdy woli być twardy a nie 'miętki'.
Weronika: No tak, ale jajka czasami nie mają wyboru...

czwartek, 26 sierpnia 2010

wspomnień czar :)

Za mną dwutygodniowy pobyt w uroczym miasteczku Strzelin, u uroczego Jacka K. ;) 

Podczas tych dwóch tygodni obejrzeliśmy niezliczoną ilość filmów, zajadając przy tym słonecznik i zaśmiecając cały pokój łupinkami ;P 

Odbyliśmy też wycieczkę do Wrocławia, uatrakcyjniając ją wizytą w Muzeum Narodowym, w Panoramie Racławickiej (zachwycającej), oraz przejażdżką zabytkowym tramwajem 'Juliuszem'. 'Julek' miał drewnianą podłogę, drewniane siedzenia, trząsł i zgrzytał, co nadawało mu klimat przywodzący na myśl przeszłość. Przez moment poczułam się jakbym jechała w wehikule czasu ;P 

Podczas tych dwóch tygodni rozmawialiśmy na tematy poważne i mniej poważne, spacerowaliśmy, chodziliśmy na zakupy... podczas tych dwóch tygodni, ja wściekałam się na moje włosy, które postanowiły żyć swoim własnym życiem. Kręcą się niemiłosiernie i w trudno nad nimi zapanować :] Podczas tych dwóch tygodni leniłam się straszliwie. 

Dwa tygodnie zleciały szybko i trzeba było wracać do domu. 

W domu zaczęły mnie nachodzić myśli o końcu wakacji, o końcu lata, o szkole, o angielskim, o jesieni...  eh nie lubię.

środa, 21 lipca 2010

sezon weselny

Jak już wspomniałam nie mogłam uczestniczyć w ceremonii zaślubin Konrada i Anety, ani bawić się na ich weselu.Mogłam za to leżeć pod kroplówką w czasie, kiedy owe wydarzenia miały miejsce.Mogłam też odbierać mms-y ze zdjęciami pary młodej, od Kingi i Wery oraz odczytywać informacje, że na weselu jest nudno. Sądziłam, że słowa te mają dodać mi otuchy, pocieszyć, że niewiele straciłam. Ale jak się okazało naprawdę było nudno… na początku ;)

Później się zabawa rozkręciła i jak się dowiedziałam, dawna współautorka bloga tj. Kinga zaszalała… oj zaszalała ;) Ale o tym sza, bo nie dożyję do powstania następnej notki ;) Dnia następnego Młodzi odwiedzili mnie w szpitalu i obdarowali kawałkiem weselnego tortu … mniam :P oraz uraczyli opowieściami z ich najwspanialszego w życiu dnia :D

Szpitalne progi opuściłam w poniedziałek. Jeszcze tego samego dnia, w godzinach wieczornych poczułam się mniej dobrze, ale ignorowałam te odczucia, bo zajęta byłam pakowaniem, albowiem nazajutrz zamierzałam wyruszyć w drogę w kierunku Wrocławia.

Moje zamierzenia się dokonały i pociąg powiózł mnie po torach w oczekiwanym przeze mnie kierunku. Na dworcu czekał na mnie Jacek. Skierowaliśmy kroki ku busowi, który zawiózł nas do celu ostatecznego tj. do Strzelina. Jednym z powodów mojej podróży w te strony, było zaproszenie mnie przez Jacka jako osoby towarzyszącej na ślub i wesele syna jego kuzynki (trochę skomplikowane to zdanie, ale nie potrafiłam inaczej ;P) Piątkowego popołudnia szykowaliśmy się do uczestnictwa w akcie zaślubin wymienionego syna kuzynki i wybranki jego serca.  Dzięki temu nabyłam nową umiejętność, którą jest wiązanie krawata :D Strojni i eleganccy wyruszyliśmy w drogę z familią Jacka. Nie obyło się bez komplikacji, a jakże…  zaczynam podejrzewać że w moim organizmie tkwi jakieś małe urządzonko, wywołujące przeszkody :]  Ale mniejsza z tym. 

Wesele. Sądziłam, że przesiedzę całą imprezę pogrążona w swej nieśmiałości, albowiem nie znałam zbyt wielu gości weselnych, że o parze młodej już nie wspomnę. Poza tym Jacek z różnych przyczyn, też do tańca się nie rwał  ;) Jednakże to mnie porwały pierwsze takty muzyki, w związku z czym jednak ruszyliśmy w tan… ;) i tańcowali my i tańcowali… Szczerze żałuję, że nie posłuchałam dobrej rady Jacka i nie wzięłam butów na zmianę, skutkiem czego wygibasy na parkiecie przychodziły mi z co raz większym trudem. Natomiast po wspomożeniu się napojem wyskokowym Jacek, chęci do tańca miał coraz więcej ;) Po którejś, kolejnej przerwie „na jednego” , moje "4 litery" namówione przez kończyny dolne, nie chciały się unieść z krzesła. 

Znudzony moim siedzeniem Jacek, pod pretekstem skorzystania z toalety, wysunął z sali.Okazało się, że wylądował na tarasie, gdzie się zagnieździł na czas jakiś.  W owym czasie ja siedziałam sobie przy stoliku, obserwując bacznie tańczących. Zlitowawszy się nade mną, osamotnioną, o tej godzinie zapewne smętnie wyglądającą osóbką i poprosił mnie do tańca niejaki Józek. Ja wygrzebawszy buty spod stołu, ruszyłam w tan. Tan cudowny, bo partner naprawdę znakomity :) W końcu Jacek przypomniawszy sobie o mnie zaciągnął mnie na taras, gdzie nie byliśmy już długo. Nadarzyła się bowiem okazja żeby opuścić - co prawda udaną,ale jednak wyczerpującą imprezę :o  Wykończona zasnęłam w trybie natychmiastowym i spałam najdłużej ze wszystkich zgromadzonych w domostwie, do którego udaliśmy się po szaleństwach piątkowej nocy ;)

W domostwie tym spędziliśmy o ile mnie pamięć nie myli 2 i pół dnia ;) na totalnym lenistwie. Toż to powinno być karalne ;) Po tym czasie wróciliśmy w progi gdzie zamieszkuje Jacek…m.in. ;) Ja w dalszym ciągu oddawałam się lenistwu, zastanawiając się jak też wrócę do normalności, po tym próżniactwu. W końcu bumelanctwo me dobiegło końca. Pojechałam „po torze, po torze, po torze, przez most, przez góry, przez tunel,przez pola, przez las…” do Szczecina ;)

Sprawa, która mnie zmobilizowała do opuszczenia Strzelina, były urodzinki Alicji – mej chrześniaczki :D Skończyła całe dwa latka :) Duża i śliczna z niej Pannica :D Poza tym miałam trochę rzeczy do zrobienia. Musiałam zaliczyć wizytę u stomatolożki, w celu uzupełnienia braków w uzębieniu ;) odwiedzić dawno nie widzianą Ciocię, załatwić nie cierpiącą zwłoki sprawę urzędową, oddać książki do biblioteki… itp.

Ostatnio dopadła mnie wena twórcza i popołudniami zasiadałam do rysowania. W ferworze pracy twórczej przyozdabiałam kolorami nie tylko arkusz papieru, ale wszystko dookoła, z sobą włącznie. Niestety dziś zaprezentowałam moją pracę rodzicowi, który to nie rozpoznał co na niej widnieje. W związku, z czym moja wena mocno się nadwątliła.   
No i to by było na tyle…. 

p.s. Brak odstępów między wyrazami lub też odstępy w złych miejscach są z przyczyn niezależnych ode mnie.*
 
* dopisek ten był zrobiony na poprzednim blogu (przed przeniesieniem). Tutaj wszystko gra :)

czwartek, 24 czerwca 2010

bez komentarza

Jestem zła...
Poszłam dziś na umówioną wizytę do reumatolog. 

Lekarka: Jak się pani czuje?
Ja: Lepiej, szczególnie w przeciągu ostatniego tygodnia zauważyłam poprawę. Do końca jeszcze nie jest dobrze, ale na pewno lepiej.
D: Acha, czyli zauważa pani sukcesywną poprawę?
J: Tak
Doktorka spojrzała w wyniki...
L: A jednak nie, wyniki nie są dobre. Położę panią na oddział na 3 dni. Piątek, sobota, niedziela.

W mojej głowie, przelatują myśli. Przecież, w sobotę ślub Konrada i Anety. Pytam:
J: Czy to konieczne?
L: Z mojego, medycznego punktu widzenia tak. Decyzja należy do pani.
J: A czy można w jakimś innym terminie?
L: Nie!

Cholera!
To by było na tyle…

piątek, 18 czerwca 2010

notka bogata w treść ;P

No i zgodnie z zapowiedzią nowa notka, w treść bogata się pojawia :)

Chyba się już odnalazłam… no może nie w pełni, ale prawie.

Mam za sobą kolejny pobyt w szpitalu.  Choroba znów o sobie przypomniała i nie daje zapomnieć niestety. Pobyt trudny, bo spotkani ludzie i usłyszane tam historie uświadomiły mi, że to dotyczy mnie bardziej niż mi się wydawało i niż bym sobie tego życzyła.  No, ale jakoś żyć trzeba, tym bardziej ze życie składa się z wielu aspektów…

Pomimo zmiennego stanu zdrowia postanowiłam udać się do Warszawy na Walne Zebranie Członków Stowarzyszenia. Tak dawno już nigdzie nie podróżowałam, że czułam nieprzemożoną chęć wyjazdu ;)  I nie żałuję swojej decyzji. Przed wyjazdem skontaktowałam się z polanickim panem T., który wyraził chęć na spotkanie. Tym razem nie miał mnie, kto odebrać z dworca i prawdę mówiąc nie zabiegałam o to zbytnio… Przed wyjazdem przestudiowałam mapę stolicy i możliwe dojazdy komunikacją miejską. Miałam pewne wątpliwości czy uda mi się dotrzeć na miejsce bez problemu, bo z moją orientacją w terenie (o czym już tu chyba wspominałam), nie jest najlepiej ;) Jednakże okazało się, że nawet ja mogę dotrzeć bez specjalnych problemów ;P

Zatrzymałam się u Agnieszki, której bardzo dziękuję za gościnę, tym bardziej, że decyzję o wyjeździe podjęłam w ostatniej chwili. Podziękowania również dla mamy Agnieszki, która zawiozła nas na zebranie i przywiozła z niego. Po zebraniu jak zwykle miała miejsce część mniej oficjalna, przy żarełku, napojach i śmiechach. Na specjalne wyróżnienie zasługuje tort Moniki Z., który był pyszniasty :P 

Dnia następnego, moje samopoczucie nie było już tak dobre, bowiem moje kochane stawy przypomniały o sobie. Chwała temu co wynalazł środki przeciwbólowe!!!  W godzinach popołudniowych przyjechał po mnie komunikacja miejską pan T. Poruszanie się po Warszawie zajmuje sporo czasu, więc w swej łaskawości pan T. ugościł mnie u siebie aż do wieczora, za co dla niego również składam podziękowania. Przy okazji połączyliśmy się przez Skype z naszą wspólną znajomą. Było miło :)

Uświadomiłam sobie, że nie wspomniałam tu na blogu, że zapisałam się do szkoły. Całe to zapisywanie się, jak to u mnie, odbyło się z komplikacjami. Wybrany przeze mnie pierwotnie kierunek to organizacja reklamy, ale przez te komplikacje stanęło na tym, że uczę się na terapeutkę zajęciową… podobno nic nie dzieje się bez przyczyny. Semestr zaczęłam z opóźnieniem, z masą zaległości, ale podołałam. Zajęcia fajne. Nauczyłam się w szkole robić na drutach, na szydełku, pleść makramy (no może to zbyt dużo powiedziane, nauczyłam się podstawowego węzła ;P), ponadto zainteresowałam się psychologią i socjologią… Jednakże cieszę się, że przede mną ostatnie zajęcia :P i wakacje! Od angielskiego mam wakacje już od ponad tygodnia. Test końcowy zaliczony na 92 % Nie jest źle, chociaż mogłoby być lepiej ;)

Z racji, iż notki długo nie było, to nie piszę więcej, tylko zamieszczam to co jest, żeby nie przedłużać. Więcej następnym razem, ufam, że szybko :P

sobota, 6 lutego 2010

Dialogi

Kilka rozłożonych w czasie, dialogów z życia wziętych, dla rozładowania napięcia:

Mama: O znów pada śnieg
Anka: Nooo, ale nie ma chmur
Ja: To z czego pada?
Mama: Z przyzwyczajenia   :)

 ***
 
Wychodziłam gdzieś i Werka zapytała:
W: O której wrócisz?
Ja: Nie wiem
W: A jak wrócisz to się ze mną pobawisz?
J: Nie, bo będę się uczyć
W: Dlaczego będziesz się uczyć?
J: Bo lubię i chodzę do szkoły
W: Tak? Ja też chodzę do szkoły i się nie uczę   :]
 
***
 
Weronika: Co robisz?
Ja: Maluję się
W: idziesz gdzieś?
Ja: Idę
W: Gdzie?
Ja: Daleko
W: No powiedz gdzie
Ja: Blisko - powiedziałam drocząc się
W: No powiedz
Ja: Później ci powiem
W: Powiedz, to się z Tobą pobawię  :D
 
***
 
Kinga wysłała wspólnie z koleżanka kupon totolotka, sprawdza i mówi:
K: No mówiłam żeby skreśliła 7! Mówiłam!
Ja: I co byłaby 'trójka'?
K: Nie, 'jedynka' :)

Było coś jeszcze, ale pamięć zawodna. Jak sobie przypomnę to napiszę.

sobota, 23 stycznia 2010

przemyślenia

Ten rok nie zaczął się dobrze. Już w poprzednim nie było najlepiej, ale myślałam sobie, że w końcu to co złe przeminie. Ludzie, w tym i ja, często się łudzą, że z nadejściem nowego roku wszystko się zmieni na lepsze, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki... że te wszystkie mechanicznie wypowiadane, przesyłane (metodą "kopiuj - wklej") życzenia się spełnią. O naiwności!! Uczucia jakie obecnie dominują w moim życiu to lęk, smutek, niepewność, żal, złość, zmęczenie... do niedawna poczucie winy, cholerne gryzące poczucie winy, które zamieniło się w bunt... chyba pod wpływem ciągłych pretensji, o rzeczy ważne i o drobnostki... Z tym też nie jest mi dobrze... 

Prawie całe moje minione życie było monotonne, przewidywalne jak kolejny odcinek telenoweli... Trzy ostatnie lata, wywróciły je do góry nogami... Nabrało tempa, za którym często trudno mi nadążyć... Podobało mi się to, ale może jednak lepiej nie przeżywać życia na prawdę, tylko tkwić pod kloszem, jak dziecko... (?) ale na to już za późno, kiedy się poznało jego różnorakość, nie da się cofnąć do krainy dziecięcego bezkrytycyzmu... 

Kiedyś przeczytałam na blogu Oleńki "...chciałabym coś zmienić, ale nic nie zależy ode mnie...". Napisałam wtedy komentarz: To nie zupełnie tak... mamy wolną wolę, podejmujemy decyzje... chyba jednak coś od nas zależy:) ...  Heh, g.... prawda, tak naprawdę nic nie zależy od nas, czasem tylko nam się tak wydaje. właśnie wtedy kiedy to pisałam - wydawało mi się.  Oleńko, to Ty miałaś rację.... niestety.