piątek, 30 października 2009

to u nas rodzinne ;)

Ostatnia notka była całkowicie poświęcona mojej osobie, postanowiłam że dziś napiszę o moich siostrzenicach. Na początku istnienia bloga Kinga prowadziła go ze mną, natomiast Weronikę często tu cytowałam. Zdolne i utalentowane dziołchy;) 
Weronika - dziesięciolatka, już od paru lat powtarza, że będzie pisarką i ilustratorką swoich książek. Myślę, że jej plany na przyszłość, mają szansę się spełnić. Ostatnio miała napisać na język polski opowiadanie, używając podanych wyrazów. Moim skromnym zdaniem wyszło jej całkiem nieźle, dlatego postanowiłam zaprezentować Wam jej twórczość...

Opowiadanie
Autor: Weronika M. 

Dawno temu w Szczebrzeszynie żyła sobie żaba. Raz wyszła na spacer i spotkała małego żółwia. Żółw spytał się jej czynie zechciałaby przyjść na świeże muszki i sałatę. Uśmiechnęła się i powiedziała:
- Bardzo chętnie, lecz nie dzisiaj. Muszę posprzątać w domu po ostatniej imprezie. 
- Dobrze... Może kiedy indziej skusi się pani na świeże jedzonko - odszedł ze smutną miną

Gdy doszedł do stawu aby się napić,spotkał panią wąż i zapytał ją o to samo co żabę. Ona odpowiedziała:
- Nie, niestety nie. Od poniedziałku do piątku mam zajęcia gimnastyczne, w sobotę sprzątam, a w niedzielę przesypiam prawie cały dzień po ciężkim tygodniu.
- Skoro nie ma pani czasu to trudno... 

Poszedł dalej w kierunku swojego domu. Nagle spostrzegł, że obok drzewa stoi pani żuk. Zapytał się jej o to samo, o co spytał się innych.
- To bardzo miłe, ale nie mam czasu. Mam dzieci. 
- Rozumiem... - odszedł ze spuszczoną głową. 

Minął tydzień. Okazało się, że: pani wąż wzięła sobie wolne, żaba już wszystko posprzątała, a żuczki pani żuk poszły na noc do koleżanek. Wszystkie więc miały czas dla żółwia i dlatego zaproponowały mu spotkanie.  On natomiast powiedział, że na drugi dzień przyjdzie z odpowiedzią. 

Nazajutrz wpadł w wielki rów. Gdy spadł na sam dół, rozległ się straszliwy huk. Grzegżółka poinformowała orła, orzeł doniósł wiadomość wróblowi, który powiedział to paniom wąż, żuk i żabie. One natychmiast przybiegły na pomoc żółwiowi. Panna wąż okłamując  wszystkich powiedziała, że jest umówiona z żółwiem na jutro, chcąc dogryźć paniom żuk i żabie. Panie żuk i żaba wtrąciły się, że to one są umówione ze zwierzątkiem w rowie. Tak zaczęła się kłótnia. Z powodu tego całego bałaganu panie poszły sobie w stronę jeziora. 

Żółw na drugi dzień wydostał się z rowu. Nie chciał już nigdy umawiać się z żadną kobietą. 

Zakończenie opowiadania strasznie mnie rozbawiło :)

Czas na opisanie sukcesu Kingi. 

W wakacje razem z dwiema koleżankami wzięła udział w konkursie Soraya. Dziewczyny wysłały swoja fotkę na konkurs. Przez wakacje ludzie oddawali głosy, na wybrane zdjęcie. Pod koniec sierpnia, pierwsza dziesiątka, została poddana ocenie jury. Tym sposobem dziewczyny zdobyły ex aequo I miejsce :) Nagrodą była profesjonalna sesja w Warszawie. Modelki sesję mają już za sobą. Ich wizerunek będzie na 10 billboardach w naszym cudnym mieście :)

 

Zdjęcie konkursowe. Kinga w środku. 

 

Zdjęcie z sesji. Kinga po lewej ;)    

No i czyż nie mam racji, że mam utalentowane siostrzenice?

Utalentowane, śliczne i kochane... Dostałam od nich w prezencie koszulkę z napisem: NAJLEPSZA CIOCIA NA ŚWIECIE. Nic dodać nic ująć ;) 

wtorek, 13 października 2009

szpital

Zastanawiałam się czy w ogóle opisywać zdarzenia z ostatniego czasu… Czy ma sens uzewnętrznianie się…  Pomyślałam jednak, że może zrobi mi się lepiej…  Ponadto czasem konieczne jest sięgnięcie pamięcią wstecz, a że pamięć jest zawodna, postanowiłam spisać szpitalne „przygody”. W sumie piszę to bardziej dla siebie…

No to zaczynam:

Czekał mnie pewien drobny zabieg, jednak ciągle nie miałam czasu aby zgłosić się do szpitala. Zawsze było coś pilniejszego i ciekawszego do zrobienia. Jednak na początku tego roku doszłam do wniosku, że nie będę dłużej tego odkładać i stawiłam się u ortopedy. Czekało mnie 6 tygodni unieruchomienia z nogą w gipsie, niezbyt  miła perspektywa, ale chciałam mieć to za sobą. Początkowe obawy minęły i hardo twierdziłam, że szybko dojdę do siebie i w sierpniu nawet z nogą w gipsie i o kulach pojadę na Mazury, gdzie planowany był Zlot osób młodych chorych reumatycznie, na który bardzo czekałam. Czas pokazał, że nie można być zbyt pewnym siebie... Gdybym przewidziała choć drobną część...

Termin wyznaczono na kwiecień, ale z racji iż uczęszczałam na kurs angielskiego, poprosiłam o przesunięcie. Ostatecznie miałam zgłosić się 8 lipca. Tego dnia zostałam przyjęta do szpitala, a następnego miałam operację. Zabieg zniosłam dobrze, dopiero popołudniu poczułam się gorzej, ale to z winy środków przeciwbólowych, które uśmierzały ból, ale sprawiały że miałam mdłości :/ No ale jakoś to przeżyłam. Na drugi dzień, na porannym obchodzie usłyszałam od lekarza, że wychodzę do domu. Byłam w szoku, takiego tempa się nie spodziewałam. Byłam osłabiona, ale jak mus to mus.

Dobrze mieć brata, bo ten wniósł mnie trzecie piętro ;) Popołudniu poczułam się gorzej i dostałam wysokiej gorączki. Mama zadzwoniła do lekarza, ale powiedziano, że przez weekend nie ma wizyt  domowych i musiałam poczekać do poniedziałku. Nie byłam w stanie ruszyć się z domu, wiec pozostało czekanie. Zbijaliśmy więc temperaturę i tyle. W poniedziałek przyszła lekarka, zajrzała do gardła, stwierdziła anginę i przepisała antybiotyk. Straciłam całkowicie apetyt, wmuszałam w siebie cokolwiek żeby przeżyć ;] Przestałam tolerować antybiotyk, zaczęłam zwracać i dostałam wysypki. Temperatura ponad 39 stopni, po podaniu środków na zbicie jeszcze wzrosła.  Wezwaliśmy więc pogotowie. Potraktowali mnie jak osobę niespełna rozumu, nie wytrzymałam i powiedziałam co o tym myślę. Dostałam zastrzyk na zbicie gorączki i tyle. Ponownie przyszła lekarka z przychodni na wizytę domową i przepisała drugi antybiotyk, ale ten też nie pomógł. Byłam co raz bardziej wycieńczona niejedzeniem, temperaturą... miałam dość, nie wiedziałam, że to zaledwie początek drogi. Fakt, że nie mogłam stawać na nogę nie ułatwiał sprawy :/

W niedzielę udaliśmy się do przychodni, do lekarki dyżurnej, która to skierowała mnie - z racji wciąż bolącego gardła - do laryngologa. Znów musiałam wykorzystać brata, który to nosił mnie na rękach ;) Laryngolog na 99,9 % stwierdził pewną chorobę zakaźną, która to trwa ok. 3 tygodni i samoistnie mija. Dał skierowanie na oddział zakaźny, sugerując, że jeśli mogę jeść i pić nie ma potrzeby w ogóle się tam udawać. Mimo sugestii pojechaliśmy. Na izbie przyjęć zrobiono mi badania i wykluczono chorobę, którą na 99,9 % stwierdził laryngolog, ale wykryto silne zakażenie bakteryjne. Przyjęto mnie na oddział, z czego się nawet ucieszyłam. Pomyślałam: ‘kilka dni pod fachową opieką i wreszcie będę zdrowa.’ Zastosowano 2 antybiotyki naraz i po 3 dniach poczułam się lepiej. Zaczęłam nawet chodzić o kulach (wcześniej nie miałam sił i wożono mnie na wózku). 

Gorączka pojawiała się w godzinach wieczornych, a w dzień mogłam od niej odpocząć ;) Niestety po dwóch dniach poprawy (w sobotę) znów poczułam się gorzej. Nie chciałam się nad sobą rozczulać i starałam się jakoś trzymać. Jednakże okazało się, że temperatura znów rośnie i stąd moje gorsze samopoczucie. Popołudniu odwiedziła mnie rodzicielka, przy której to omdlałam. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i stałam się całkiem bezwładna. Miałam swoje rekordowo niskie ciśnienie 66/50. Wlano we mnie 8 kroplówek naraz - na pewno w owym momencie nie groziło mi odwodnienie ;) Zaczęłam mieć problemy z oddychaniem, byłam jak rybka wyjęta z wody. 

W poniedziałek zjawiła się doktor prowadząca, która po osłuchaniu mnie stwierdziła zapalenie płuc. Jak się potem okazało miała rację. Podłączono mnie do tlenu, bo z oddychaniem było cienko. Rano z moich cieniutkich żyłek pobrano mi sporo krwi. Popołudniu stwierdzono, że będą mi ściągać płyn z opłucnej, ale przedtem zlecono pobrać kolejne porcje krwi. Moja ulubiona pielęgniarka (na pierwszy rzut oka laleczka Barbie, która nic nie potrafi, a tak naprawdę jedna  z bardziej znających się na swojej robocie), próbowała kilkakrotnie, ale się nie udawało. Aż biedna zaczęła płakać i stwierdziła, że chyba pójdzie do więzienia za to kłucie mnie ;) Wściekała się, że na raty zlecają badania, jak by nie mogli za jednym zamachem, przy jednym bólu, tym bardziej, że byłam już dziurawa jak sitko i trudno było znaleźć odpowiednią żyłkę.  Samo kłucie mi nie przeszkadzało, chyba się uodporniłam, martwiłam się tylko, że nie można mi zrobić tych badań i co będzie dalej... Przeniesiono mnie do zabiegowego (w pozycji  leżącej, bo nie byłam w stanie się podnieść), gdzie wszystko było przygotowane. Prawdę mówiąc byłam przerażona (wcześniej powysyłałam sms-y z prośbą o modlitwę i 3manie kciuków, czym nastraszyłam kilka osób, za co bardzo przepraszam). Leżałam tak na tym stole, po mojej prawej stał lekarz mający wykonać zabieg, a po prawej lekarka dyżurna (cudowna kobieta, zwana przeze mnie później lekarką kryzysową, bo dziwnym trafem miała dyżur, jak zaczynało się ze mną dziać coś dziwnego). Wypytałam czy to konieczne i czy istnieje jakieś zagrożenie. Dowiedziałam się, że wskazane i że owszem jest. Na moje pytanie, co będzie jak się nie uda,  usłyszałam, że będzie problem ;] Zdaje się, że lekarz był nie mniej przerażony niż ja, bo z racji mojej niepełnosprawności miał utrudnione zadanie. Macał mnie i macał żeby dobrze trafić ;) W końcu lekarka dyżurna stwierdziła żeby lepiej  upewnić się jak to wszystko wygląda i zrobić tomografię komputerową.  Lekarz na to przystał, a ja odetchnęłam. Były godziny popołudniowe, wezwano więc technika i zrobiono mi tomografię w trybie pilnym. Okazało się, że płyn w płucach jest, ale zabieg odwleczono.  Za radą pielęgniarki spałam w pozycji siedzącej, żeby płyn nie zalegał w płucach. Rany, jak od tego boli du** i kręgosłup. 

Dnia następnego dowiedziałam się, że założą mi dojście centralne. Wkłuwa się to coś w żyłę na szyi lub podobojczykową, po to by nie trzeba było więcej kłuć. Zakłada to anestezjolog, w znieczuleniu miejscowym. Wystają potem z ciała  takie dwie rureczki, z których można pobierać krew i podłączać kroplówki, a może to siedzieć w żyle podobno do 3 miesięcy - dla porównania tradycyjne wenflony - do paru dni.  Znów powieźli mnie do zabiegowego, tym razem w pozycji siedzącej, co skończyło się atakiem kaszlu, ale przeżyłam ;)  Na koniec zabiegu powiedziałam: „Nie taki diabeł straszny… prawdę mówiąc trochę się bałam…”, lekarz mi przerwał i oznajmił: Ja też”. Dobrze, że zakomunikował mi to, jak już było po wszystkim ;D Teraz już było trochę lepiej i dla mnie i dla pielęgniarek, które przychodziły do mnie zestresowane ;) 

A potem... hmmm, co było potem?  Potem chyba miałam za wysokie ciśnienie, ale to drobny epizod. Następnie zaczęła mi się zatrzymywać woda w organizmie. Ależ miałam grube nogi ;) Zawsze takie szkieletowate, a tu nagle pulchniutkie, aż dziwnie było patrzeć ;) Daruję sobie opisywanie walki z tym problemem ;D A i jeszcze komar mnie ukąsił w oko… Lato, więc latało tego co niemiara… zdążyłam opowiedzieć współlokatorce, że parę razy komar „udziabał” mnie w powiekę i proszę… budzę się rano i nie mogę otworzyć oka. Od razu pomyślałam: „To sobie wykrakałam” ;P  

Jak napisałam na początku, to wszystko zaczęło się od operacji. Nadszedł czas kontroli u ortopedy. Operację miałam w innym szpitalu, dlatego czekała mnie przejażdżka karetką (nie  pierwsza zresztą, wozili mnie na różne badania… po terenie ‘mojego’ szpitala ;D). Z braku personelu, moja rodzicielka została poproszona o pojechanie ze mną. Przyjechała karetka i powiozła nas do drugiego szpitala. Dostałyśmy numer telefonu i po wszystkim miałyśmy zadzwonić do dyżurki, aby pielęgniarki wezwały karetkę. Okazało się, że nie wszystko było dogadane, nie było lekarza, musiałam czekać i takie tam. W końcu się zjawił. Zdjęto mi gips, wyjęli druciki wystające z palców i mieli mnie zapakować w gips ponownie. Miałam do wyboru też kupno bucika ortopedycznego, który umożliwiał stawanie na operowanej nodze. Ów but kosztował niezłą sumkę, ale było to dla mnie spore udogodnienie i mateńka kupiła mi to cudeńko ;) (Dziękuję!) Z nogą (po za tym, że wyglądała jak noga Frankensteina ;D), wszystko było w porządku.  

Zgodnie z zaleceniem, zadzwoniłyśmy do pielęgniarek, aby te wezwały karetkę.  Czekałyśmy ponad godzinę... ja wycieńczona, ciągle z zapaleniem płuc... a karetki nie widać. Dzwonimy ponownie.  Zostałyśmy poinformowane, że karetka została wysłana. Czekamy dalej, kolejny telefon i czego się dowiadujemy?... że, karetka była, ratownicy nas nie znaleźli… i odjechali!!! Porażka.  Do tej pory nie rozumiem, jak mogli przyjechać po pacjenta i bez pacjenta odjechać.. Tym bardziej, że ja siedziałam niedaleko drzwi wejściowych, a moja mama co chwila wypatrywała czy nadjeżdżają... Odwołałyśmy karetkę i pojechałyśmy taksówką. Całe to zdarzenie skończyło się na tym, że znów mi wzrosła gorączka:/  Na drugi dzień jedna z pielęgniarek zaczęła wygłaszać pretensje, że pojechałyśmy taksówką i wtedy nerwy mi puściły. Powiedziałam wszystko co mi leży na sercu... od tamtej pory, była najfajniejszą pielęgniarką :) Jak potem stwierdziła jedna z pacjentek: „No, czasem trzeba nakrzyczeć” :D

Przestałam gorączkować i zaczęłam snuć marzenia o wyjściu do domu. Niestety dopadł mnie ból biodra.  Bolało mnie cały dzień, a na wieczór jak chciałam się położyć, podniosłam nogę żeby przerzucić ją na łóżko... i zastygłam w dziwnej pozycji ;D Próba jakiegokolwiek ruchu kończyła się koszmarnym bólem. Nie bardzo wiedziałam co zrobić. Mama przytrzymywała mi nogę i jakoś się ułożyłam.  Dostałam zastrzyk przeciwbólowy, ale nie w to cudowne urządzenie jakim jest dojście centralne, bo to zastrzyk domięśniowy i musiałam się wypiąć na pielęgniarkę ;) Iniekcja pomogła, przestało boleć, ale... niespodzianka... znów temperatura ;] Któregoś razu lekarka oznajmiła: 

„Jak tylko się zrobi lepiej, to potem co raz gorzej, niestety miała rację. Wszyscy mi powtarzali „myśl pozytywnie”, ale ilekroć zaczynałam myśleć pozytywnie i nabierałam nadziei, że będzie lepiej, to mój organizm dostawał wariacji. Martwiłam się, że nie dam rady pozbierać się na czas Zlotu. Agnieszka zakomunikowała mi, żebym się nie martwiła, bo trzyma mi miejsce, a  współorganizator (sponsor) wyraził zgodę, abym dotarła samolotem, w przypadku, gdy będę zbyt słaba na przejazd PKS-em lub pociągiem. Byłam w Szoku! Niestety, nawet tak nadzwyczajne wieści nie wpłynęły pozytywnie na stan mojego zdrowia. 

Zostałam wysłana na kolejne badania: RTG, USG, UKG, konsultacja u laryngologa…  Lekarka na konsultacji, zobaczywszy moją historię choroby zdziwiła się nieco, bo teczka już natenczas ledwo się domykała ;) Wtedy pielęgniarz, z którym tam pojechałam,  zaczął opowiadać z grubsza moją historię choroby... Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że ze mną było aż tak źle... RTG pokazało, że nie mam już zapalenia płuc :D ale żeby nie było za dobrze, to USG wykazało… zapalenie wątroby. Nic dziwnego te hektolitry antybiotyków, które we mnie wlewali musiały mieć swój negatywny skutek :( Popołudniu przyszła do mnie siostra [rodzona;)] Poczułam, że temperatura znów  rośnie, ale starałam się tym nie zadręczać i z sugestią dobrze życzących mi osób, próbowałam  myśleć pozytywnie... Znacie film „Pollyanna”? Strasznie lubiłam ten film w dzieciństwie :) Główna bohaterka uczy „gry w zadowolenie”, która polega na szukaniu pozytywnych stron, nawet w najtrudniejszej sytuacji. Zaczęłam tak jak ona, szukać tych dobrych stron, trochę się wygłupiając: „w sumie powinnam się cieszyć, mogło mnie boleć wszystko, a przecież tak nie jest... nie bolą  mnie włosy, twarz... no właśnie cała twarz mnie nie boli, toż to powód do radości... i paznokcie, i zęby,... mogłam mieć wyższą temperaturą, niż mam i...” i coś tam jeszcze wymyślałam, ale nie pamiętam. Zmierzyłam i faktycznie mogła być większa, bo dobiło zaledwie do 39,1. Z powodu tej wątroby, lekarka zaleciła, że w razie gorączki zamiast dawać leki, mają mnie obłożyć  lodem :/ Wcześniej też już próbowali i wiedziałam, że to niewiele pomoże... miałam rację. Po 3 godzinach drgawek, okazało się, że mam 39,7 :/ Zlitowali się i dali mi paracetamol... Po jakimś czasie temperatura zaczęła opadać, zasnęłam więc spokojnie... ale niestety rano powtórka z rozrywki i kolejna porcja drgawek pod lodem. Trudne do uwierzenia, ale rano, chyba przez ten lód i napięcie mięśni, bolała mnie… twarz ;) o jeden powód do radości mniej ;) Nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać... W sumie ten rzut gorączki znosiłam nieźle, lepiej niż poprzednie i doktorka stwierdziła, że to chyba polekowa i odstawiła mi antybiotyk. Pomogło, gorączka minęła… na 4 długie dni ;)  

Po tych 4 dniach wróciła i już nie znosiłam jej tak dobrze, a trwała nieprzerwanie prawie 3 tygodnie. Prawdę mówiąc czułam się fatalnie. Lekarze nie mogli znaleźć przyczyny, a ja totalnie traciłam siły. Nie miałam apetytu i robiło się mnie co raz mniej... ;) Byłam znana wszystkim lekarzom z oddziału... W tym czasie wiedziałam już, że nie pojadę na Zlot, z ciężkim sercem zakomunikowałam, że nie dam rady. Było zbyt mało czasu na zebranie sił, a ponadto nie wiedziałam kiedy będę wypisana, bo wciąż nie było wiadomo co mi dolega. W sumie i tak łudziłam się zbyt długo... Kolejny antybiotyk, podobno „z wyższej półki”, po jakimś czasie mój organizm przestał go tolerować. Objawiało się to koszmarną boleścią całego ciała, po prostu zwijałam się z bólu. Nigdy więcej czegoś takiego. Antybiotyk odstawiono.

W tym czasie odbył się długo wyczekiwany przeze mnie Zlot, nie na Mazurach tylko w stolicy. Było mi przykro, że nie mogłam w nim uczestniczyć, ale mogłam chociaż porozmawiać przez telefon ;) W gruncie rzeczy pogodziłam się, że mnie to ominęło i czekałam na wyzdrowienie… Gorączka  trwała nadal. Podejrzenie padło na dojście centralne... że niby wdało się zakażenie. Wyjęto mi je i znów zaczęto mi pobierać krew tradycyjną metodą.  Na szczęście żyłki w tym czasie nieco odpoczęły ;) Okazało się, że nie dojście jest sprawcą gorączki :/ Miałam porobione różnorakie badania, a przyczyny nie było widać. Kolejne podejrzenie padło na stawy (nie pierwszy raz). Miałam konsultację u dr reumatolog, za którą delikatnie mówiąc nie przepadam i nie za bardzo jej ufam.  Stwierdziła, że stawy nie są przyczyną gorączki. Jeszcze jeden antybiotyk, po którym dostałam wysypki i zaczęłam jeszcze bardziej tracić apetyt. To już był jadłowstręt. Doszło do tego, że na sam widok jedzenia zaczęłam zwracać. Masakra. Słabłam co raz bardziej...

Lekarka prowadząca wymyśliła kolejne badanie: scyntygrafie kości (x2). Stwierdziła, że wszystko inne jest przebadane. Dostałam też sterydy, dzięki którym gorączka zaczęła spadać :) Doczekałam się pierwszego terminu badania. Pojechałam z mamą (tym razem dostałyśmy numer bezpośredni do dyspozytorni karetek ;). Miałam skierowanie na badanie, na którym to była skrócona wersja mojej choroby, widniało tam, że do szpitala trafiłam z sepsą. Wcześniej coś obiło mi się o uszy, ale nikt nie powiedział mi tego wprost! Z drugiej strony może i dobrze bo mogłam spanikować... Ale wróćmy do scyntygrafii.  Miałam wstrzyknięty izotop i musiałam czekać 2 godziny, podczas których miałam wypić co najmniej 1,5 litra wody. Po 2 godzinach okazało się, że muszę poczekać kolejne 3... ledwie wysiedziałam na tej twardej ławce, a samo badanie trwało minut 13 ;) W drodze powrotnej  myślałam, że zarzygam karetkę ;) Wróciłam ledwo żywa.

Znów zaczął się problem z żyłkami, bo krew miałam pobieraną codziennie i wszystkie żyłki na rękach i nogach były „zużyte” ;) Któregoś razu trzeba było wymienić wenflon, przyszła do mnie siostra i mówi: „Rany ja się modliłam, żeby nie trzeba było u pani wymieniać wenflonu, na mojej zmianie...   Zaczęłam ją pocieszać, że będzie dobrze, a ona na to: „Rzadki przypadek pielęgniarka bardziej przestraszona od pacjentki” ;)  Za trzecim razem się udało, siostra była z siebie niezmiernie dumna ;)

Z jednej strony było lepiej, bo przestałam gorączkować, ale słabłam przez ten totalny jadłowstręt. Poprosiłam, żeby odstawiono mi ten antybiotyk, bo się wykończę. W końcu mnie posłuchano i zaczynałam odzyskiwać siły. Kolejna scyntygrafia... Znów pojechałam z mamą. Tym razem trzeba było pobrać krew, ale tutejsza pielęgniarka też miała problem. Próbowała kilkakrotnie, ale się nie dało, więc badanie nie doszło do skutku... Lekarze doszli do wniosku, że skoro i tak przestałam gorączkować to badanie nie ma sensu...

W końcu we wtorek lekarka obwieściła mi, że pod koniec tygodnia (w czwartek lub piątek wyjdę do domu). Niezmiernie się ucieszyłam :) Już widziałam siebie w domu... nastała środa i... znów cholerna gorączka i złe samopoczucie fizyczne, że o psychicznym nie wspomnę. Totalna załamka. Do tego wszystkiego pokłóciłam się z siostrą... Nerwy puściły nam obu... Leżałam na łóżku i szlochałam w poduszkę, kiedy przyszła kobieta i wręcza mi przesyłkę… Gruba koperta... Otwieram, a w środku pełno kartek od Zlotowiczów, z życzeniami zdrowia :)  Cudowna sprawa :D Otwierałam kolejne kartki, czytałam i szlochałam... W lepszym momencie nie mogły dotrzeć ;) Wielkie dzięki, dla wszystkich, którzy skrobnęli tych parę słów od siebie, dla mnie :) Było mi to bardzo potrzebne w tamtym momencie. Agnieszko dla Ciebie największy buziak, jako dla inicjatorki ;)

Skoro znów pojawiła się gorączka, to wyjście do domu oczywiście się oddaliło. Lekarka postanowiła ponownie skonsultować mnie z reumatologiem, podejrzewając chorobę tkanki łącznej, z.Stilla. W piątek pojechałam z rodzicielką, do innej reumatolog. Jeszcze nie jest w 100 procentach potwierdzone, ale wychodzi na to, że od losu dostałam taki gratisik w postaci tej choroby... po co jedna, jak można mieć dwie? ;) Już po badaniu, czekając na karetkę, spostrzegłam na korytarzu wagę. Stanęłam na niej i przeżyłam szok... waga wskazywała niecałe 37 kg. Nic dziwnego, że ławka mnie uwierała ;) Przyjechałam od reumatologa, a tu wpadają pielęgniarki, że muszą mi założyć wenflon i pobrać krew. Zaczęły mnie całą oglądać w poszukiwaniu żyłek... Jedna z sióstr znalazła jakąś i mówi do drugiej: „Chcesz spróbować?", a ta odpowiada: „Ty znalazłaś, to ty próbuj” ;) Udało się założyć wenflon, ale krwi nie udało się pobrać. Kazały mi się najeść i rozgrzać. Zrobiłam to co nakazały i faktycznie, było lepiej. Krew poleciała, w nieco mniejszej ilości niż było zalecone, ale jednak. Wieczorem do moich żyłek popłynęła krew z dwóch woreczków. Oddali to co zabrali ;) 

Lekarka powiedziała, że jeśli przez weekend nie zagorączkuję, to wyjdę do domu. Pomyślałam sobie, że nawet jeśli zagorączkuję to się nie przyznam ;) Lekarka jakby wyczuła, bo kiedy powiedziałam, że nie mam gorączki, to upewniała się czy na pewno ;) Naprawdę nie miałam :] I w końcu nadszedł długo wyczekiwany przeze mnie dzień. We wtorek, 22 września -  po 65 dniach pobytu w szpitalu - wyszłam do domu!

Przez jakiś czas wracałam do normalności. Tyle czasu w szpitalu, na dodatek na oddziale zakaźnym, robi swoje. Strasznie odbiło się to na mojej psychice. Nie dość, że mną targały rożne dolegliwości, to naoglądałam się i nasłuchałam różnych rzeczy. Im dłużej tam byłam, tym bardziej wariowałam. Zaczynałam mieć schizy,  bałam się czegokolwiek dotykać, ciągle myłam ręce, bałam się, że się czymś zarażę… masakra. Na szczęście wróciłam już chyba do normy :) Tzn. do formy psychicznej, sprzed pobytu w szpitalu, bo całkiem normalna to ja nigdy nie byłam ;) Zamiast wakacji, miałam szkołę... szkołę życia, ale podobno nic nie dzieje się bez przyczyny...

 To tak w drobnym skrócie ;) 

A teraz podziękowania, dla rodzinki za pomoc i wsparcie <serce>

Największe dla Mamy, Taty i siostry Ani, którzy to odwiedzali mnie codziennie (z małymi wyjątkami, kiedy to nie mogli z przyczyn niezależnych od nich) pomagali mi i znosili moje humory.

Oraz dla brata Artura i siostry Kasi, dla cioć, wujków i kuzynek, za odwiedziny i wsparcie.

A teraz dla znajomych, którzy z racji odległości nie mogli mnie odwiedzić, ale wspierali dobrym słowem przez sms-y lub telefonicznie [w kolejności alfabetycznej]:

Agnieszki B., Anety M., Eweliny K., Iwony G., Jacka K., Moniki F., Reginy W., Tomka K.
 oraz dla Agnieszki, Eweliny, Halinki, Ingi i Kasi.

Dziękuję bardzo! <cmok>