wtorek, 22 listopada 2016

urodzinowe spotkanie z braciszkiem

W sobotę był u nas mój Braciszek i świętowaliśmy jego urodziny. Zajadaliśmy ciasto, raczyliśmy się nalewką orzechową, słuchaliśmy przebojów lat 90-tych podśpiewując i grając w remika. Nie chwaląc się, w grze całkiem nieźle mi szło :D Takie te czasy zagonione, że bardzo rzadko się widujemy, dlatego doceniam wszystkie wspólnie spędzone chwile. 

Aura dziwna - mimo iż lubię ciepełko, to jednak wolałabym cztery pory roku z prawdziwego zdarzenia, a nie takie pomieszanie z poplątaniem. Lato zimne, jesień ciepła...

p.s. Piękne niebo było dziś o 7 rano :)

niedziela, 13 listopada 2016

zachowane wspomnienia

Pora roku sprzyja infekcjom i niestety także i ja nie uchroniłam się przed choróbskiem. Zawzięte i złośliwe wirusy sprawiły, że zaległam na dwa dni w łóżku. Także dlatego, że chciałam szybciej i skutecznie uporać się z chorobą. Leżąc tak sobie zajrzałam na mojego bloga i zaczęłam czytać stare notki z jego początków, kiedy jeszcze współautorką była Kinga - wtedy roztrzepana gimnazjalista, obecnie piękna, inteligentna kobieta z fantastyczną osobowością. Przeczytałam przytaczane dialogi z Weroniką - wtedy słodkim brzdącem, teraz uroczą, wartościową siedemnastolatką. Przeczytałam post, w którym opisałam jak mamusi wypadł z rąk garnek z zupą pomidorową i inne zachowane wspomnienia...
No i dostrzegłam sens w pisaniu bloga :)

środa, 2 listopada 2016

podróż życia

Podróż dawno za nami... Nazwaliśmy ją "podróżą życia", bo taka trochę nietypowa. Podróżowaliśmy we trójkę: ja, Jacek i nasza Przyjaciółka Ew..

Wyruszyliśmy 8 września, pociągiem relacji Szczecin - Przemyśl. Z uwagi na długą trasę zdecydowaliśmy się na wagon sypialny. Wysiadaliśmy w Rzeszowie i stamtąd przemieściliśmy się do Sanoka i docelowo do Rzepedzi - niewielkiej miejscowości na pograniczu Beskidu Niskiego i Bieszczadów. Nocowaliśmy u znajomego Iponka, który użyczył nam gościny. Podczas czterodniowego pobytu przemierzyliśmy trochę kilometrów. Chadzaliśmy po samej Rzepedzi, w której zawędrowaliśmy pod kapliczkę św. Huberta i podziwialiśmy cudowne widoki, które nieustannie zachwycały. Byliśmy też na ognisku u rodziny naszego gospodarza, nasłuchując jelenie na rykowisku. Wybraliśmy się też nad Solinę, w drodze zrobiliśmy postój w Klasztorze Sióstr Nazaretanek oraz przy odbudowanej po pożarze Cerkwi w Komańczy. Zaszliśmy do baru Siekierezada w Cisnej, w którym aż roiło się od diabłów wszelkiej maści. Dla kontrastu podziwiałyśmy z Ew. też bieszczadzkie drewniane, malowane Anioły. Po dotarciu na miejsce przepłynęliśmy się statkiem po Zalewie Solińskim, podziwiając fantastyczne widoki i delektując się równie fantastyczną pogodą. Innym razem wybraliśmy się także do Sanoka, gdzie na ławeczce siedzi Wojak Szwejk z fajeczką. Podobno szczęście przynosi, kiedy potrze się nos sympatycznego wojaka. Nie omieszkaliśmy tego zrobić, co więcej szepnęłam mu na ucho marzenia do spełnienia :) Wymęczeni wycieczką, sporo czasu spędziliśmy na tarasie restauracji, gdzie posililiśmy się i napoiliśmy, chłonąc wyjątkową atmosferę miejsca.

W końcu nadszedł kres pierwszego etapu podróży i 13 września wsiedliśmy w autobus, który powiózł nas do Krakowa. Kraków jednak nie był celem naszej podróży, bowiem tam przesiedliśmy się do busa do Rabki Zdrój. Ale i to nie był jeszcze punkt docelowy... W ciasnym i dusznym busiku spotkaliśmy (nie przypadkowo) kolejnego Iponka, który dowiedziawszy się, że zamierzamy odwiedzić naszych wspólnych znajomych (także Iponków), postanowił również wpaść w gościnę. W Rabce wsiedliśmy do kolejnego busa, który zawiózł naszą czwóreczkę do Spytkowic. Serdeczne przywitanie, poczęstunek kwaśnicą i długie rozmowy. Wspólny grill i spacery i oczywiście kolejne zapierające dech widoki. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci i ugoszczeni. Tutaj pobyt krótszy, bo już 15 września kolejna zmiana miejsca.

W urokliwych Spytkowicach wsiedliśmy w bus do Rabki, tam w bus do Krakowa i następnie do Wrocławia. Na miejscu byliśmy, jeśli mnie pamięć nie myli koło 18:00. I znów skorzystaliśmy z uprzejmości kolejnego Iponka, u którego spotkaliśmy kolejną wspólną znajomą i który użyczył nam noclegu. Co więcej oprowadził po wrocławskim rynku, racząc nas ciekawostkami nt. miasta. Wieczorny spacer zwieńczyliśmy pobytem w knajpce na małym piwku. Dnia kolejnego tj. 16 września, o 8 rano opuściliśmy mieszkanie znajomego. Tuż przed podróżą okazało się, że będziemy musieli wstąpić do lekarza, co też uczyniliśmy. Na szczęście wizyta przebiegła sprawnie i szybko, dzięki czemu zdążyliśmy na bezpośredni autobus do Ściegien k/Karpacza.

Tam spotkaliśmy się z moją przyjaciółką Iwoną, której nie widziałam już szmat czasu. Kontakt utrzymujemy głównie mailowy lub przez Skype'a i strasznie fajnie było się spotkać po latach. Zatrzymaliśmy się w uroczym pensjonacie, czyściutkim i przytulnym. Na drugi dzień, czyli 17 września - tata Iwony zawiózł nas do Karpacza, a wrócić mieliśmy na własną rękę. I tak jak przez całą podróż mieliśmy wymarzoną wprost pogodę, tak tutaj nastąpiło jej załamanie. Zaczął padać deszcz, więc zmuszeni byliśmy zaopatrzyć się płaszcze przeciwdeszczowe. Trzeba przyznać, że w plastikowych, kolorowych workach, wyglądaliśmy dość komicznie, ale humory nie przestawały nam dopisywać. Udało nam się dotrzeć na miejsce i w towarzystwie Iwony i jej rodziców wszamać małe co nieco i ogrzać się gorącą herbatką. Pożegnaliśmy się serdecznie i poszliśmy do pensjonatu. Obejrzeliśmy program w TV i poszliśmy spać. Poranek był baardzo deszczowy, więc Ew. i Jacek wdziali na siebie gustowne foliowe płaszczyki, ja natomiast skorzystałam z parasolki. Z powodu deszczu zmuszona byłam ubrać inne buty, do których to muszę wkładać korkową podkładkę, ponieważ uwierają mnie w kostkę. Dobrze przygotowani ruszyliśmy na przystanek. Do pokonania mieliśmy może niezbyt wielki kawałek drogi, jednak maszerowanie w strugach deszczu i ze sporymi bagażami, nie należy do przyjemności. Szliśmy jak najszybciej się da i niestety w drodze owa korkowa podkładka przemieściła mi się w bucie. Okazało się, że deszcze przyspieszył naszą wędrówkę na tyle skutecznie, że mieliśmy spory zapas czasu. Moi towarzysze skrywszy się pod wiatką zdjęli z siebie płaszczyki, które wraz z parasolką leżały na ławce, żeby mogły obciec choć trochę z deszczu. Ja postanowiłam poprawić buta, dokleiłam podkładkę, ale miałam trudności z założeniem obuwia. Wydobyliśmy łyżkę do butów i miałam zacząć wciskać pantofelek, gdy nadjechał bus do Jeleniej Góry. W te pędy zebraliśmy płaszcze i parasol, but przydeptany, w ręku łyżka do butów niczym berło i ładowanie się z całym majdanem do busa, w którym jak się okazało nie ma miejsca na bagaże. W związku z tym trzeba było wszystko ładować do środka, a uwierzcie nie było to proste. Na szczęście jakoś się udało! Okazało się, że to wcześniejszy autobus, zaczęliśmy trzymać kciuki żeby dotarł na czas, bo to dawało nam szansę zdążyć wcześniejszy autobus do Wrocławia. Trudność była taka, że bus zatrzymywał się nie na samym dworcu, tylko na przestanku w okolicy. Po dojechaniu do Jeleniej Góry w te pędy pognaliśmy na dworzec i praktycznie na ostatnią chwile udało nam się zdążyć.

Zajechaliśmy do Wrocławia i postanowiliśmy się posilić w KFC. Zamówiliśmy porcję dla czworga i we troje spałaszowaliśmy ją z apetytem, popijając kawę. Przy zakupie biletu okazało się, że nie ma miejscówek, ale stwierdziliśmy, że tym będziemy się martwić potem. Po wejściu do pociągu powiedzieliśmy konduktorowi, jak się sprawy mają i znalazł nam miejsce dla osób niepełnosprawnych. Potem bez przeszkód udało nam się dotrzeć do Szczecina.

Z podróży przywieźliśmy całą masę wspomnień, emocji, pozytywnych wrażeń i setki zdjęć.

Uwierzcie, że to opowiastka w naprawdę wielkim skrócie... :)