piątek, 30 października 2009

to u nas rodzinne ;)

Ostatnia notka była całkowicie poświęcona mojej osobie, postanowiłam że dziś napiszę o moich siostrzenicach. Na początku istnienia bloga Kinga prowadziła go ze mną, natomiast Weronikę często tu cytowałam. Zdolne i utalentowane dziołchy;) 
Weronika - dziesięciolatka, już od paru lat powtarza, że będzie pisarką i ilustratorką swoich książek. Myślę, że jej plany na przyszłość, mają szansę się spełnić. Ostatnio miała napisać na język polski opowiadanie, używając podanych wyrazów. Moim skromnym zdaniem wyszło jej całkiem nieźle, dlatego postanowiłam zaprezentować Wam jej twórczość...

Opowiadanie
Autor: Weronika M. 

Dawno temu w Szczebrzeszynie żyła sobie żaba. Raz wyszła na spacer i spotkała małego żółwia. Żółw spytał się jej czynie zechciałaby przyjść na świeże muszki i sałatę. Uśmiechnęła się i powiedziała:
- Bardzo chętnie, lecz nie dzisiaj. Muszę posprzątać w domu po ostatniej imprezie. 
- Dobrze... Może kiedy indziej skusi się pani na świeże jedzonko - odszedł ze smutną miną

Gdy doszedł do stawu aby się napić,spotkał panią wąż i zapytał ją o to samo co żabę. Ona odpowiedziała:
- Nie, niestety nie. Od poniedziałku do piątku mam zajęcia gimnastyczne, w sobotę sprzątam, a w niedzielę przesypiam prawie cały dzień po ciężkim tygodniu.
- Skoro nie ma pani czasu to trudno... 

Poszedł dalej w kierunku swojego domu. Nagle spostrzegł, że obok drzewa stoi pani żuk. Zapytał się jej o to samo, o co spytał się innych.
- To bardzo miłe, ale nie mam czasu. Mam dzieci. 
- Rozumiem... - odszedł ze spuszczoną głową. 

Minął tydzień. Okazało się, że: pani wąż wzięła sobie wolne, żaba już wszystko posprzątała, a żuczki pani żuk poszły na noc do koleżanek. Wszystkie więc miały czas dla żółwia i dlatego zaproponowały mu spotkanie.  On natomiast powiedział, że na drugi dzień przyjdzie z odpowiedzią. 

Nazajutrz wpadł w wielki rów. Gdy spadł na sam dół, rozległ się straszliwy huk. Grzegżółka poinformowała orła, orzeł doniósł wiadomość wróblowi, który powiedział to paniom wąż, żuk i żabie. One natychmiast przybiegły na pomoc żółwiowi. Panna wąż okłamując  wszystkich powiedziała, że jest umówiona z żółwiem na jutro, chcąc dogryźć paniom żuk i żabie. Panie żuk i żaba wtrąciły się, że to one są umówione ze zwierzątkiem w rowie. Tak zaczęła się kłótnia. Z powodu tego całego bałaganu panie poszły sobie w stronę jeziora. 

Żółw na drugi dzień wydostał się z rowu. Nie chciał już nigdy umawiać się z żadną kobietą. 

Zakończenie opowiadania strasznie mnie rozbawiło :)

Czas na opisanie sukcesu Kingi. 

W wakacje razem z dwiema koleżankami wzięła udział w konkursie Soraya. Dziewczyny wysłały swoja fotkę na konkurs. Przez wakacje ludzie oddawali głosy, na wybrane zdjęcie. Pod koniec sierpnia, pierwsza dziesiątka, została poddana ocenie jury. Tym sposobem dziewczyny zdobyły ex aequo I miejsce :) Nagrodą była profesjonalna sesja w Warszawie. Modelki sesję mają już za sobą. Ich wizerunek będzie na 10 billboardach w naszym cudnym mieście :)

 

Zdjęcie konkursowe. Kinga w środku. 

 

Zdjęcie z sesji. Kinga po lewej ;)    

No i czyż nie mam racji, że mam utalentowane siostrzenice?

Utalentowane, śliczne i kochane... Dostałam od nich w prezencie koszulkę z napisem: NAJLEPSZA CIOCIA NA ŚWIECIE. Nic dodać nic ująć ;) 

wtorek, 13 października 2009

szpital

Zastanawiałam się czy w ogóle opisywać zdarzenia z ostatniego czasu… Czy ma sens uzewnętrznianie się…  Pomyślałam jednak, że może zrobi mi się lepiej…  Ponadto czasem konieczne jest sięgnięcie pamięcią wstecz, a że pamięć jest zawodna, postanowiłam spisać szpitalne „przygody”. W sumie piszę to bardziej dla siebie…

No to zaczynam:

Czekał mnie pewien drobny zabieg, jednak ciągle nie miałam czasu aby zgłosić się do szpitala. Zawsze było coś pilniejszego i ciekawszego do zrobienia. Jednak na początku tego roku doszłam do wniosku, że nie będę dłużej tego odkładać i stawiłam się u ortopedy. Czekało mnie 6 tygodni unieruchomienia z nogą w gipsie, niezbyt  miła perspektywa, ale chciałam mieć to za sobą. Początkowe obawy minęły i hardo twierdziłam, że szybko dojdę do siebie i w sierpniu nawet z nogą w gipsie i o kulach pojadę na Mazury, gdzie planowany był Zlot osób młodych chorych reumatycznie, na który bardzo czekałam. Czas pokazał, że nie można być zbyt pewnym siebie... Gdybym przewidziała choć drobną część...

Termin wyznaczono na kwiecień, ale z racji iż uczęszczałam na kurs angielskiego, poprosiłam o przesunięcie. Ostatecznie miałam zgłosić się 8 lipca. Tego dnia zostałam przyjęta do szpitala, a następnego miałam operację. Zabieg zniosłam dobrze, dopiero popołudniu poczułam się gorzej, ale to z winy środków przeciwbólowych, które uśmierzały ból, ale sprawiały że miałam mdłości :/ No ale jakoś to przeżyłam. Na drugi dzień, na porannym obchodzie usłyszałam od lekarza, że wychodzę do domu. Byłam w szoku, takiego tempa się nie spodziewałam. Byłam osłabiona, ale jak mus to mus.

Dobrze mieć brata, bo ten wniósł mnie trzecie piętro ;) Popołudniu poczułam się gorzej i dostałam wysokiej gorączki. Mama zadzwoniła do lekarza, ale powiedziano, że przez weekend nie ma wizyt  domowych i musiałam poczekać do poniedziałku. Nie byłam w stanie ruszyć się z domu, wiec pozostało czekanie. Zbijaliśmy więc temperaturę i tyle. W poniedziałek przyszła lekarka, zajrzała do gardła, stwierdziła anginę i przepisała antybiotyk. Straciłam całkowicie apetyt, wmuszałam w siebie cokolwiek żeby przeżyć ;] Przestałam tolerować antybiotyk, zaczęłam zwracać i dostałam wysypki. Temperatura ponad 39 stopni, po podaniu środków na zbicie jeszcze wzrosła.  Wezwaliśmy więc pogotowie. Potraktowali mnie jak osobę niespełna rozumu, nie wytrzymałam i powiedziałam co o tym myślę. Dostałam zastrzyk na zbicie gorączki i tyle. Ponownie przyszła lekarka z przychodni na wizytę domową i przepisała drugi antybiotyk, ale ten też nie pomógł. Byłam co raz bardziej wycieńczona niejedzeniem, temperaturą... miałam dość, nie wiedziałam, że to zaledwie początek drogi. Fakt, że nie mogłam stawać na nogę nie ułatwiał sprawy :/

W niedzielę udaliśmy się do przychodni, do lekarki dyżurnej, która to skierowała mnie - z racji wciąż bolącego gardła - do laryngologa. Znów musiałam wykorzystać brata, który to nosił mnie na rękach ;) Laryngolog na 99,9 % stwierdził pewną chorobę zakaźną, która to trwa ok. 3 tygodni i samoistnie mija. Dał skierowanie na oddział zakaźny, sugerując, że jeśli mogę jeść i pić nie ma potrzeby w ogóle się tam udawać. Mimo sugestii pojechaliśmy. Na izbie przyjęć zrobiono mi badania i wykluczono chorobę, którą na 99,9 % stwierdził laryngolog, ale wykryto silne zakażenie bakteryjne. Przyjęto mnie na oddział, z czego się nawet ucieszyłam. Pomyślałam: ‘kilka dni pod fachową opieką i wreszcie będę zdrowa.’ Zastosowano 2 antybiotyki naraz i po 3 dniach poczułam się lepiej. Zaczęłam nawet chodzić o kulach (wcześniej nie miałam sił i wożono mnie na wózku). 

Gorączka pojawiała się w godzinach wieczornych, a w dzień mogłam od niej odpocząć ;) Niestety po dwóch dniach poprawy (w sobotę) znów poczułam się gorzej. Nie chciałam się nad sobą rozczulać i starałam się jakoś trzymać. Jednakże okazało się, że temperatura znów rośnie i stąd moje gorsze samopoczucie. Popołudniu odwiedziła mnie rodzicielka, przy której to omdlałam. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i stałam się całkiem bezwładna. Miałam swoje rekordowo niskie ciśnienie 66/50. Wlano we mnie 8 kroplówek naraz - na pewno w owym momencie nie groziło mi odwodnienie ;) Zaczęłam mieć problemy z oddychaniem, byłam jak rybka wyjęta z wody. 

W poniedziałek zjawiła się doktor prowadząca, która po osłuchaniu mnie stwierdziła zapalenie płuc. Jak się potem okazało miała rację. Podłączono mnie do tlenu, bo z oddychaniem było cienko. Rano z moich cieniutkich żyłek pobrano mi sporo krwi. Popołudniu stwierdzono, że będą mi ściągać płyn z opłucnej, ale przedtem zlecono pobrać kolejne porcje krwi. Moja ulubiona pielęgniarka (na pierwszy rzut oka laleczka Barbie, która nic nie potrafi, a tak naprawdę jedna  z bardziej znających się na swojej robocie), próbowała kilkakrotnie, ale się nie udawało. Aż biedna zaczęła płakać i stwierdziła, że chyba pójdzie do więzienia za to kłucie mnie ;) Wściekała się, że na raty zlecają badania, jak by nie mogli za jednym zamachem, przy jednym bólu, tym bardziej, że byłam już dziurawa jak sitko i trudno było znaleźć odpowiednią żyłkę.  Samo kłucie mi nie przeszkadzało, chyba się uodporniłam, martwiłam się tylko, że nie można mi zrobić tych badań i co będzie dalej... Przeniesiono mnie do zabiegowego (w pozycji  leżącej, bo nie byłam w stanie się podnieść), gdzie wszystko było przygotowane. Prawdę mówiąc byłam przerażona (wcześniej powysyłałam sms-y z prośbą o modlitwę i 3manie kciuków, czym nastraszyłam kilka osób, za co bardzo przepraszam). Leżałam tak na tym stole, po mojej prawej stał lekarz mający wykonać zabieg, a po prawej lekarka dyżurna (cudowna kobieta, zwana przeze mnie później lekarką kryzysową, bo dziwnym trafem miała dyżur, jak zaczynało się ze mną dziać coś dziwnego). Wypytałam czy to konieczne i czy istnieje jakieś zagrożenie. Dowiedziałam się, że wskazane i że owszem jest. Na moje pytanie, co będzie jak się nie uda,  usłyszałam, że będzie problem ;] Zdaje się, że lekarz był nie mniej przerażony niż ja, bo z racji mojej niepełnosprawności miał utrudnione zadanie. Macał mnie i macał żeby dobrze trafić ;) W końcu lekarka dyżurna stwierdziła żeby lepiej  upewnić się jak to wszystko wygląda i zrobić tomografię komputerową.  Lekarz na to przystał, a ja odetchnęłam. Były godziny popołudniowe, wezwano więc technika i zrobiono mi tomografię w trybie pilnym. Okazało się, że płyn w płucach jest, ale zabieg odwleczono.  Za radą pielęgniarki spałam w pozycji siedzącej, żeby płyn nie zalegał w płucach. Rany, jak od tego boli du** i kręgosłup. 

Dnia następnego dowiedziałam się, że założą mi dojście centralne. Wkłuwa się to coś w żyłę na szyi lub podobojczykową, po to by nie trzeba było więcej kłuć. Zakłada to anestezjolog, w znieczuleniu miejscowym. Wystają potem z ciała  takie dwie rureczki, z których można pobierać krew i podłączać kroplówki, a może to siedzieć w żyle podobno do 3 miesięcy - dla porównania tradycyjne wenflony - do paru dni.  Znów powieźli mnie do zabiegowego, tym razem w pozycji siedzącej, co skończyło się atakiem kaszlu, ale przeżyłam ;)  Na koniec zabiegu powiedziałam: „Nie taki diabeł straszny… prawdę mówiąc trochę się bałam…”, lekarz mi przerwał i oznajmił: Ja też”. Dobrze, że zakomunikował mi to, jak już było po wszystkim ;D Teraz już było trochę lepiej i dla mnie i dla pielęgniarek, które przychodziły do mnie zestresowane ;) 

A potem... hmmm, co było potem?  Potem chyba miałam za wysokie ciśnienie, ale to drobny epizod. Następnie zaczęła mi się zatrzymywać woda w organizmie. Ależ miałam grube nogi ;) Zawsze takie szkieletowate, a tu nagle pulchniutkie, aż dziwnie było patrzeć ;) Daruję sobie opisywanie walki z tym problemem ;D A i jeszcze komar mnie ukąsił w oko… Lato, więc latało tego co niemiara… zdążyłam opowiedzieć współlokatorce, że parę razy komar „udziabał” mnie w powiekę i proszę… budzę się rano i nie mogę otworzyć oka. Od razu pomyślałam: „To sobie wykrakałam” ;P  

Jak napisałam na początku, to wszystko zaczęło się od operacji. Nadszedł czas kontroli u ortopedy. Operację miałam w innym szpitalu, dlatego czekała mnie przejażdżka karetką (nie  pierwsza zresztą, wozili mnie na różne badania… po terenie ‘mojego’ szpitala ;D). Z braku personelu, moja rodzicielka została poproszona o pojechanie ze mną. Przyjechała karetka i powiozła nas do drugiego szpitala. Dostałyśmy numer telefonu i po wszystkim miałyśmy zadzwonić do dyżurki, aby pielęgniarki wezwały karetkę. Okazało się, że nie wszystko było dogadane, nie było lekarza, musiałam czekać i takie tam. W końcu się zjawił. Zdjęto mi gips, wyjęli druciki wystające z palców i mieli mnie zapakować w gips ponownie. Miałam do wyboru też kupno bucika ortopedycznego, który umożliwiał stawanie na operowanej nodze. Ów but kosztował niezłą sumkę, ale było to dla mnie spore udogodnienie i mateńka kupiła mi to cudeńko ;) (Dziękuję!) Z nogą (po za tym, że wyglądała jak noga Frankensteina ;D), wszystko było w porządku.  

Zgodnie z zaleceniem, zadzwoniłyśmy do pielęgniarek, aby te wezwały karetkę.  Czekałyśmy ponad godzinę... ja wycieńczona, ciągle z zapaleniem płuc... a karetki nie widać. Dzwonimy ponownie.  Zostałyśmy poinformowane, że karetka została wysłana. Czekamy dalej, kolejny telefon i czego się dowiadujemy?... że, karetka była, ratownicy nas nie znaleźli… i odjechali!!! Porażka.  Do tej pory nie rozumiem, jak mogli przyjechać po pacjenta i bez pacjenta odjechać.. Tym bardziej, że ja siedziałam niedaleko drzwi wejściowych, a moja mama co chwila wypatrywała czy nadjeżdżają... Odwołałyśmy karetkę i pojechałyśmy taksówką. Całe to zdarzenie skończyło się na tym, że znów mi wzrosła gorączka:/  Na drugi dzień jedna z pielęgniarek zaczęła wygłaszać pretensje, że pojechałyśmy taksówką i wtedy nerwy mi puściły. Powiedziałam wszystko co mi leży na sercu... od tamtej pory, była najfajniejszą pielęgniarką :) Jak potem stwierdziła jedna z pacjentek: „No, czasem trzeba nakrzyczeć” :D

Przestałam gorączkować i zaczęłam snuć marzenia o wyjściu do domu. Niestety dopadł mnie ból biodra.  Bolało mnie cały dzień, a na wieczór jak chciałam się położyć, podniosłam nogę żeby przerzucić ją na łóżko... i zastygłam w dziwnej pozycji ;D Próba jakiegokolwiek ruchu kończyła się koszmarnym bólem. Nie bardzo wiedziałam co zrobić. Mama przytrzymywała mi nogę i jakoś się ułożyłam.  Dostałam zastrzyk przeciwbólowy, ale nie w to cudowne urządzenie jakim jest dojście centralne, bo to zastrzyk domięśniowy i musiałam się wypiąć na pielęgniarkę ;) Iniekcja pomogła, przestało boleć, ale... niespodzianka... znów temperatura ;] Któregoś razu lekarka oznajmiła: 

„Jak tylko się zrobi lepiej, to potem co raz gorzej, niestety miała rację. Wszyscy mi powtarzali „myśl pozytywnie”, ale ilekroć zaczynałam myśleć pozytywnie i nabierałam nadziei, że będzie lepiej, to mój organizm dostawał wariacji. Martwiłam się, że nie dam rady pozbierać się na czas Zlotu. Agnieszka zakomunikowała mi, żebym się nie martwiła, bo trzyma mi miejsce, a  współorganizator (sponsor) wyraził zgodę, abym dotarła samolotem, w przypadku, gdy będę zbyt słaba na przejazd PKS-em lub pociągiem. Byłam w Szoku! Niestety, nawet tak nadzwyczajne wieści nie wpłynęły pozytywnie na stan mojego zdrowia. 

Zostałam wysłana na kolejne badania: RTG, USG, UKG, konsultacja u laryngologa…  Lekarka na konsultacji, zobaczywszy moją historię choroby zdziwiła się nieco, bo teczka już natenczas ledwo się domykała ;) Wtedy pielęgniarz, z którym tam pojechałam,  zaczął opowiadać z grubsza moją historię choroby... Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że ze mną było aż tak źle... RTG pokazało, że nie mam już zapalenia płuc :D ale żeby nie było za dobrze, to USG wykazało… zapalenie wątroby. Nic dziwnego te hektolitry antybiotyków, które we mnie wlewali musiały mieć swój negatywny skutek :( Popołudniu przyszła do mnie siostra [rodzona;)] Poczułam, że temperatura znów  rośnie, ale starałam się tym nie zadręczać i z sugestią dobrze życzących mi osób, próbowałam  myśleć pozytywnie... Znacie film „Pollyanna”? Strasznie lubiłam ten film w dzieciństwie :) Główna bohaterka uczy „gry w zadowolenie”, która polega na szukaniu pozytywnych stron, nawet w najtrudniejszej sytuacji. Zaczęłam tak jak ona, szukać tych dobrych stron, trochę się wygłupiając: „w sumie powinnam się cieszyć, mogło mnie boleć wszystko, a przecież tak nie jest... nie bolą  mnie włosy, twarz... no właśnie cała twarz mnie nie boli, toż to powód do radości... i paznokcie, i zęby,... mogłam mieć wyższą temperaturą, niż mam i...” i coś tam jeszcze wymyślałam, ale nie pamiętam. Zmierzyłam i faktycznie mogła być większa, bo dobiło zaledwie do 39,1. Z powodu tej wątroby, lekarka zaleciła, że w razie gorączki zamiast dawać leki, mają mnie obłożyć  lodem :/ Wcześniej też już próbowali i wiedziałam, że to niewiele pomoże... miałam rację. Po 3 godzinach drgawek, okazało się, że mam 39,7 :/ Zlitowali się i dali mi paracetamol... Po jakimś czasie temperatura zaczęła opadać, zasnęłam więc spokojnie... ale niestety rano powtórka z rozrywki i kolejna porcja drgawek pod lodem. Trudne do uwierzenia, ale rano, chyba przez ten lód i napięcie mięśni, bolała mnie… twarz ;) o jeden powód do radości mniej ;) Nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać... W sumie ten rzut gorączki znosiłam nieźle, lepiej niż poprzednie i doktorka stwierdziła, że to chyba polekowa i odstawiła mi antybiotyk. Pomogło, gorączka minęła… na 4 długie dni ;)  

Po tych 4 dniach wróciła i już nie znosiłam jej tak dobrze, a trwała nieprzerwanie prawie 3 tygodnie. Prawdę mówiąc czułam się fatalnie. Lekarze nie mogli znaleźć przyczyny, a ja totalnie traciłam siły. Nie miałam apetytu i robiło się mnie co raz mniej... ;) Byłam znana wszystkim lekarzom z oddziału... W tym czasie wiedziałam już, że nie pojadę na Zlot, z ciężkim sercem zakomunikowałam, że nie dam rady. Było zbyt mało czasu na zebranie sił, a ponadto nie wiedziałam kiedy będę wypisana, bo wciąż nie było wiadomo co mi dolega. W sumie i tak łudziłam się zbyt długo... Kolejny antybiotyk, podobno „z wyższej półki”, po jakimś czasie mój organizm przestał go tolerować. Objawiało się to koszmarną boleścią całego ciała, po prostu zwijałam się z bólu. Nigdy więcej czegoś takiego. Antybiotyk odstawiono.

W tym czasie odbył się długo wyczekiwany przeze mnie Zlot, nie na Mazurach tylko w stolicy. Było mi przykro, że nie mogłam w nim uczestniczyć, ale mogłam chociaż porozmawiać przez telefon ;) W gruncie rzeczy pogodziłam się, że mnie to ominęło i czekałam na wyzdrowienie… Gorączka  trwała nadal. Podejrzenie padło na dojście centralne... że niby wdało się zakażenie. Wyjęto mi je i znów zaczęto mi pobierać krew tradycyjną metodą.  Na szczęście żyłki w tym czasie nieco odpoczęły ;) Okazało się, że nie dojście jest sprawcą gorączki :/ Miałam porobione różnorakie badania, a przyczyny nie było widać. Kolejne podejrzenie padło na stawy (nie pierwszy raz). Miałam konsultację u dr reumatolog, za którą delikatnie mówiąc nie przepadam i nie za bardzo jej ufam.  Stwierdziła, że stawy nie są przyczyną gorączki. Jeszcze jeden antybiotyk, po którym dostałam wysypki i zaczęłam jeszcze bardziej tracić apetyt. To już był jadłowstręt. Doszło do tego, że na sam widok jedzenia zaczęłam zwracać. Masakra. Słabłam co raz bardziej...

Lekarka prowadząca wymyśliła kolejne badanie: scyntygrafie kości (x2). Stwierdziła, że wszystko inne jest przebadane. Dostałam też sterydy, dzięki którym gorączka zaczęła spadać :) Doczekałam się pierwszego terminu badania. Pojechałam z mamą (tym razem dostałyśmy numer bezpośredni do dyspozytorni karetek ;). Miałam skierowanie na badanie, na którym to była skrócona wersja mojej choroby, widniało tam, że do szpitala trafiłam z sepsą. Wcześniej coś obiło mi się o uszy, ale nikt nie powiedział mi tego wprost! Z drugiej strony może i dobrze bo mogłam spanikować... Ale wróćmy do scyntygrafii.  Miałam wstrzyknięty izotop i musiałam czekać 2 godziny, podczas których miałam wypić co najmniej 1,5 litra wody. Po 2 godzinach okazało się, że muszę poczekać kolejne 3... ledwie wysiedziałam na tej twardej ławce, a samo badanie trwało minut 13 ;) W drodze powrotnej  myślałam, że zarzygam karetkę ;) Wróciłam ledwo żywa.

Znów zaczął się problem z żyłkami, bo krew miałam pobieraną codziennie i wszystkie żyłki na rękach i nogach były „zużyte” ;) Któregoś razu trzeba było wymienić wenflon, przyszła do mnie siostra i mówi: „Rany ja się modliłam, żeby nie trzeba było u pani wymieniać wenflonu, na mojej zmianie...   Zaczęłam ją pocieszać, że będzie dobrze, a ona na to: „Rzadki przypadek pielęgniarka bardziej przestraszona od pacjentki” ;)  Za trzecim razem się udało, siostra była z siebie niezmiernie dumna ;)

Z jednej strony było lepiej, bo przestałam gorączkować, ale słabłam przez ten totalny jadłowstręt. Poprosiłam, żeby odstawiono mi ten antybiotyk, bo się wykończę. W końcu mnie posłuchano i zaczynałam odzyskiwać siły. Kolejna scyntygrafia... Znów pojechałam z mamą. Tym razem trzeba było pobrać krew, ale tutejsza pielęgniarka też miała problem. Próbowała kilkakrotnie, ale się nie dało, więc badanie nie doszło do skutku... Lekarze doszli do wniosku, że skoro i tak przestałam gorączkować to badanie nie ma sensu...

W końcu we wtorek lekarka obwieściła mi, że pod koniec tygodnia (w czwartek lub piątek wyjdę do domu). Niezmiernie się ucieszyłam :) Już widziałam siebie w domu... nastała środa i... znów cholerna gorączka i złe samopoczucie fizyczne, że o psychicznym nie wspomnę. Totalna załamka. Do tego wszystkiego pokłóciłam się z siostrą... Nerwy puściły nam obu... Leżałam na łóżku i szlochałam w poduszkę, kiedy przyszła kobieta i wręcza mi przesyłkę… Gruba koperta... Otwieram, a w środku pełno kartek od Zlotowiczów, z życzeniami zdrowia :)  Cudowna sprawa :D Otwierałam kolejne kartki, czytałam i szlochałam... W lepszym momencie nie mogły dotrzeć ;) Wielkie dzięki, dla wszystkich, którzy skrobnęli tych parę słów od siebie, dla mnie :) Było mi to bardzo potrzebne w tamtym momencie. Agnieszko dla Ciebie największy buziak, jako dla inicjatorki ;)

Skoro znów pojawiła się gorączka, to wyjście do domu oczywiście się oddaliło. Lekarka postanowiła ponownie skonsultować mnie z reumatologiem, podejrzewając chorobę tkanki łącznej, z.Stilla. W piątek pojechałam z rodzicielką, do innej reumatolog. Jeszcze nie jest w 100 procentach potwierdzone, ale wychodzi na to, że od losu dostałam taki gratisik w postaci tej choroby... po co jedna, jak można mieć dwie? ;) Już po badaniu, czekając na karetkę, spostrzegłam na korytarzu wagę. Stanęłam na niej i przeżyłam szok... waga wskazywała niecałe 37 kg. Nic dziwnego, że ławka mnie uwierała ;) Przyjechałam od reumatologa, a tu wpadają pielęgniarki, że muszą mi założyć wenflon i pobrać krew. Zaczęły mnie całą oglądać w poszukiwaniu żyłek... Jedna z sióstr znalazła jakąś i mówi do drugiej: „Chcesz spróbować?", a ta odpowiada: „Ty znalazłaś, to ty próbuj” ;) Udało się założyć wenflon, ale krwi nie udało się pobrać. Kazały mi się najeść i rozgrzać. Zrobiłam to co nakazały i faktycznie, było lepiej. Krew poleciała, w nieco mniejszej ilości niż było zalecone, ale jednak. Wieczorem do moich żyłek popłynęła krew z dwóch woreczków. Oddali to co zabrali ;) 

Lekarka powiedziała, że jeśli przez weekend nie zagorączkuję, to wyjdę do domu. Pomyślałam sobie, że nawet jeśli zagorączkuję to się nie przyznam ;) Lekarka jakby wyczuła, bo kiedy powiedziałam, że nie mam gorączki, to upewniała się czy na pewno ;) Naprawdę nie miałam :] I w końcu nadszedł długo wyczekiwany przeze mnie dzień. We wtorek, 22 września -  po 65 dniach pobytu w szpitalu - wyszłam do domu!

Przez jakiś czas wracałam do normalności. Tyle czasu w szpitalu, na dodatek na oddziale zakaźnym, robi swoje. Strasznie odbiło się to na mojej psychice. Nie dość, że mną targały rożne dolegliwości, to naoglądałam się i nasłuchałam różnych rzeczy. Im dłużej tam byłam, tym bardziej wariowałam. Zaczynałam mieć schizy,  bałam się czegokolwiek dotykać, ciągle myłam ręce, bałam się, że się czymś zarażę… masakra. Na szczęście wróciłam już chyba do normy :) Tzn. do formy psychicznej, sprzed pobytu w szpitalu, bo całkiem normalna to ja nigdy nie byłam ;) Zamiast wakacji, miałam szkołę... szkołę życia, ale podobno nic nie dzieje się bez przyczyny...

 To tak w drobnym skrócie ;) 

A teraz podziękowania, dla rodzinki za pomoc i wsparcie <serce>

Największe dla Mamy, Taty i siostry Ani, którzy to odwiedzali mnie codziennie (z małymi wyjątkami, kiedy to nie mogli z przyczyn niezależnych od nich) pomagali mi i znosili moje humory.

Oraz dla brata Artura i siostry Kasi, dla cioć, wujków i kuzynek, za odwiedziny i wsparcie.

A teraz dla znajomych, którzy z racji odległości nie mogli mnie odwiedzić, ale wspierali dobrym słowem przez sms-y lub telefonicznie [w kolejności alfabetycznej]:

Agnieszki B., Anety M., Eweliny K., Iwony G., Jacka K., Moniki F., Reginy W., Tomka K.
 oraz dla Agnieszki, Eweliny, Halinki, Ingi i Kasi.

Dziękuję bardzo! <cmok>
 

wtorek, 23 czerwca 2009

wyjazdy, wyjazdy ;)

Myślałam o usunięciu bloga, albowiem częstotliwość pojawiania się notek jest - delikatnie mówiąc marna. Jednakże z sentymentu pozostawię go i napiszę co nieco, raz na jakiś czas. Poza tym komentarz Oleńki natchnął mnie pozytywnie ;)

Od czasu ostatniej notki sporo się wydarzyło - mam za sobą dwa kolejne pobyty w Warszawie - oba udane :). Pierwszy bardziej pod względem stowarzyszeniowym, drugi pod względem prywatnym. Nie będę się zagłębiać w temat, są aktualniejsze rzeczy do opisania ;) Dość dużo podróżuję ostatnio, myślę że nadrabiam stracony czas... Niestety niedawno musiałam zrezygnować z wyjazdu planowanego na październik… zbyt odległy termin. Nie mogłam zagwarantować, że dam radę, a gwarancja była potrzeba.

Zarys niniejszej notki powstał w PKS-ie, na trasie Jelenia Góra - Szczecin. Za oknem cudowne, zachwycające widoki.Wyginam usta w uśmiechu, patrząc na te urokliwe krajobrazy :) Trudno będzie wrócić do szarej rzeczywistości.

Do Jeleniej Góry pojechałam 09.06.2009. r. na zjazd byłych kuracjuszy "Małgosi" - taka mini powtórka z zeszłego roku. Droga przebiegła z komplikacjami ( ja chyba nie potrafię inaczej ;)), później też były drobne, ale nic to ;) i tak było fajnie. 

Oprócz tego, że spotkałam się z ludźmi, tym razem pobyt miał swój wątek turystyczny... 
Udało mi się wejść na Chojnik... co prawda przy wielkiej pomocy jednego z uczestników zjazdu, który służył silnym męskim ramieniem (bez jego pomocy, poległabym na początku drogi),  ale mimo to wspinaczka kosztowała mnie niemało wysiłku. Jednakże warto było, widok z góry był nadzwyczajny. Jak to powiedziała koleżanka: "Jak mam umierać to tutaj". No może niekoniecznie zależałoby mi, żeby tam zaraz umierać, ale faktycznie panorama była obłędna.

Ponadto tym razem wybraliśmy się na spacer, zobaczyłam cieplicką tamę i pozachwycałam się widokami….

Ten zjazd miał zupełnie inny wymiar, niż ten zeszłoroczny, ale jednak tamto miejsce zawsze będzie zajmowało szczególne miejsce w moich myślach. I sercu…

Po zjeździe pojechałam jeszcze do koleżanki do Ściegien koło Karpacza. Z powodu odległości nie widujemy się zbyt często, więc fajnie było spędzić ze sobą trochę czasu, w głównej mierze na rozmowach oczywiście...

Pogoda nie była zbyt łaskawa, ale zdążyłam chwycić trochę górskiego, ostrego słońca, przez co przez pewien czas (na szczęście krótki) wyglądałam jak Indianka. Dla upamiętnienia zrobiłam sobie fotkę w tym stanie. Brat obejrzawszy mój wizerunek na fotce - przyrównał mnie do świnki Pigi ;) Siostry nie lepsze – wybuchnęły gromkim śmiechem na mój widok… nie ma jak kochające rodzeństwo ;)

Z mniej aktualnych, ale ważnych zdarzeń było odebranie świadectwa. Pozwolę sobie się pochwalić, że test końcowy z angielskiego zaliczyłam 99/100 pkt. Część opisową na 90%
Też się pozachwycajcie widokami:

  
  
Widoki z Chojnika :)

 
Cieplice:)
To by było na tyle...

sobota, 21 marca 2009

nie tylko o pobycie w stolicy

W piątek 13.III. pojechałam do Warszawy, na warsztaty dla Stowarzyszeń. Zwykle jeździłam PKS-em,ale tym razem zdecydowałam się na pociąg. Z racji swej niepełnosprawności musiałam poprosić o pomoc przy wysiadaniu. Skierowałam swą prośbę do mężczyzny stojącego przede mną. Odpowiedział coś w stylu: niekoniecznie, ale niech będzie.  Nie ma to jak życzliwość ludzka… :/ Byłam nieco zaskoczona, ale zdałam się na łaskę i niełaskę tego pana… piszę tą notkę, wiec przeżyłam jego pomoc ;) Na dworcu zapytałam o drogę innego pana, który okazał się być obcokrajowcem.Uznałam, że mój angielski jest jeszcze zbyt słaby, a poza tym ów pan niekoniecznie musiał znać odpowiedź na moje pytanie. Skierowałam, więc swe pytanie do innego osobnika, który to ledwie spojrzał na mnie i minął z posępnym wyrazem twarzy… Te niebyt miłe próby, zachwiały nieco moją wiarę w ludzi… :] Trzeba było zapytać kobiety ;)  

W końcu trafiłam do tablicy informacyjnej z rozrysowaną okolicą i kierując się tym planem, jakoś sobie poradziłam. Nawet wyszłam z dobrej strony dworca i udało mi się dotrzeć na miejsca zbiórki.  Ruszyliśmy w kierunku Miedzeszyna. Kolacja i luźny wieczór. Sobotni poranek. Wykłady, wykłady, obiad, wykłady. Kolacja. Rozmowy do późnych godzin nocnych i w efekcie zaledwie 4,5 godziny snu… trochę mało jak dla mnie :0  Niedziela. Wczesna pobudka. Wykłady. Obiad. Odjazd z ośrodka. Spotkanie z polanickim znajomym, panem T. :D Odjazd do rodzinki, gdzie przebywałam do wieczora. Wujek odwiózł mnie na dworzec PKS. Spięcie z kierowcą - chyba jestem zbyt nerwowa [?] A swoją drogą, czasami sama nie rozumiem swoich zachowań… Przyjazd do domu w poniedziałek około 7 i spanie do godzin popołudniowych... :O 

Wtorek intensywna nauka angielskiego. Szkoła i testy. Już wiem, że zaliczone z dobrym skutkiem: 57/58 pkt. :D

Dziś byłam na spotkaniu w Towarzystwie Pomocy Głuchoniewidomym i po raz pierwszy ‘lormowałam’, czyli wystukiwałam znaki na dłoni osoby, która zarówno nie widzi jak i nie słyszy. Trochę się bałam czy sobie poradzę (niestety dłonie też mam nie w pełni sprawne), ale się udało! :D

To by było na tyle!

piątek, 20 lutego 2009

Choszczno

Tydzień temu wróciłam z Choszczna, gdzie przebywałam w szpitalu na oddziale rehabilitacyjnym.

Na sali leżałam z rówieśniczką Agnieszką i nieco starszą Mirką, która to pierwszego dnia nie wywarła na mnie dobrego wrażenia. Pomyślałam, że jest wyniosła… Po raz kolejny okazało się, że moje pierwsze wrażenie jest mylne… Zgrałyśmy się we trzy i na oddziale słynęłyśmy z naszych częstych wybuchów śmiechu ( niestety nie panuję nad tym i kiedy mnie coś rozśmieszy, śmieję się w głos).

Podczas mojego pobytu w Choszcznie miałam okazje posłuchać kolęd w wykonaniu Golec Orkiestra. Na bis zaśpiewali „Słodycze”, co natchnęło nas do własnej twórczości, ale o tym za chwilę…

Jak wiecie w Polsce panoszy się grypa, nie ominęła również Choszczna. Mirka stwierdziła, że na odporność dobry jest imbir. Jedliście kiedyś imbir?? Jest piekielnie ostry!Muszę przyznać, ze jest też skuteczny, bo grypa i przeziębienie trzymały się od nas z daleka. Imbir pełnił funkcję leczniczą i rozweselającą, bo jedzenie go, wprawiało nas w wyśmienity humor… podobno mam bogatą mimikę twarzy ;) Imbir polecaliśmy wszem wobec, aż wzrosła jego sprzedaż.
Owa twórczość,o której wspomniałam, to piosenka ku czci IMBIRU, tzn. sam tekst do melodii piosenki „Słodycze”.

Ponadto w Choszcznie nadrobiłam zaległości w czytaniu. Podczas mojego, niemalże czterotygodniowego pobytu – przeczytałam 8 książek. Musze przyznać, ze choszczeńska biblioteka, ma bogaty księgozbiór. Po raz pierwszy zetknęłam się z książkami Katarzyny Grocholi.  Myślałam, że będzie to lektura łatwa, lekka i przyjemna, ale okazało się, że niekoniecznie. Przy opowiadaniach zatytułowanych: „Podanie o miłość” – zmoczyłam poduszkę łzami.Podobały mi się.

Po za śmiechami, czytaniem i jedzeniem imbiru poddawana byłam rehabilitacji i zabiegom. Byłam wirowana, chłodzona, grzana, pieszczona prądem… Wyginano mnie i bujano, na całkowitym podwieszeniu, przez co początkowo miałam chorobę morską,ale jeszcze żyję ;)
Generalnie pobyt uważam za udany, zarówno pod względem zdrowotnym jak i kulturalno – towarzyskim ;)

poniedziałek, 5 stycznia 2009

podsumowanie

Postanowiłam napisać notkę podsumowującą mijający rok… Wydarzyło się mnóstwo rzeczy, ale z braku czasu, o wielu z nich nie pisałam, choć chciałam… O niektórych tylko wspomnę, w inne bardziej się zagłębię, ale wszystkie one miały mniejszy lub większy wpływ na moje życie, odczucia, emocje…

STYCZEŃ:

Pobyt w szpitalu, na oddziale rehabilitacyjny. Trafiłam tam na świetnych rehabilitantów, którzy „zarazili” mnie swoim zapałem i nabrałam chęci do codziennej rehabilitacji. Przyznaję, że ostatnio trochę sobie odpuściłam, ale cały rok solidnie ćwiczyłam. Ufam, że w 2009 roku, zapał wstąpi we mnie na nowo ;)

LUTY:

Niestety, smutne wydarzenie. Odszedł siostrzeniec mojego szwagra… młody człowiek [*] :( 

MARZEC:

28-30. III. 2008 - uczestniczyłam w warsztatach w Miedzeszynie. To moje trzecie warsztaty tego typu i nie przyjęłam ich tak emocjonalnie, jak wtedy, gdy jechałam po raz pierwszy… Jednak, to zawsze okazja, do spotkania starych znajomych, nawiązania nowych znajomości i zdobycia nowej wiedzy… Zawsze się cieszę na te wyjazdy.

Po zakończonych warsztatach odbyło się Zebranie Założycielskie Stowarzyszenia „3majmy się razem”. Kandydowałam do Zarządu i zostałam wybrana… fakt, faktem, że nie było wielu chętnych do kandydowania;)  Po zebraniu, część towarzyska - zlot młodych chorych reumatycznie. Wesołe pogawędki przy ciachu i kawce :)

KWIECIEŃ:

05.04.2008 – odbyło się spotkanie klasowe, z dziewczynami z liceum :) Miło było pogadać, powspominać…

23.04.2008 – w skrzynce pocztowej czekała na mnie przesyła z NFZ-u. Skierowanie do sanatorium… do Polanicy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wywrze to na mnie taki wpływ, myślałam, że szykuje się pobyt jak wszystkie inne.  Ucieszył mnie jedynie fakt, że wyjazd NIE wypadł w maju. Dlaczego? O tym napiszę poniżej;)

MAJ:

Cieszyłam się, że wyjazd nie wypadł w maju, po pierwsze dlatego, że:

04.05.2008 -  odbyła się I Komunia Święta Weroniki.  Chyba nie trzeba wyjaśniać, że to ważne wydarzenie :D

06.05.2008 – spotkanie klasowe z ludźmi z podstawówki. Ważne z tego względu, że zostałam zapamiętana… miło mi było, że mimo krótkotrwałego* uczęszczania do szkoły, zostawiłam jakiś ślad w pamięci :D

*krótkotrwałego z powodu sanatorium – szersze wyjaśnienie w opisie zjazdu-niżej

10.05.2008 – byłam świadkiem pożaru :( Zrobiliśmy sobie rodzinne grillowanie w ogródku u cioci. Słoneczko przygrzewa, opalanie, żarty… nagle sąsiadka, mieszkająca piętro wyżej, krzyczy z okna, żeby wezwać straż pożarną, bo się pali. Ogień strasznie szybko się rozprzestrzeniał, czarny dym znosiło na ogródek, trudno było oddychać. Straż przyjechała szybko, ale nie udało się uratować budynku… Staliśmy i patrzyliśmy jak płonie…
Ciocia z wujkiem stracili mieszkanie… żal. To było miejsce spotkań rodzinnych. Dochodziło do nich częściej, kiedy żyli dziadkowie, ale nawet teraz, w tym zabieganym świecie, jeśli udało się spotkać w szerszym gronie… to właśnie tam…  To było straszne przeżycie… do tej pory zapach dymu, wywołuje u mnie strach...

A po drugie dlatego, że:

22-25.05.2008 - odbył się ZJAZD byłych kuracjuszy cieplickiego sanatorium „Małgosia”. Na ten zjazd czekałam od momentu, kiedy byłam tam po raz ostatni, tj. od lipca 1997 roku.  Po raz pierwszy pojechałam tam w czwartej klasie szkoły podstawowej, potem w piątej, siódmej, ósmej…  a kiedy byłam już w liceum, to jeździłam, chociaż na wakacje. Mój najdłuższy pobyt trwał 12 miesięcy z przerwą jedynie na Boże Narodzenie… swego czasu, to był mój drugi dom. Nie tylko mój, wielu z nas tak traktowało „Małgosię”. Dlatego, kiedy na forum naszej - klasy, ktoś rzucił hasło ZJAZD, wszyscy zgodzili się z entuzjazmem :D

Cudownie było tam wrócić…  śmiechy, nieustająca gadanina;) łzy wzruszenia, uściski, okrzyki… Dzień pierwszy spędzony we wspólnym gronie - w bursie - gdzie się zatrzymaliśmy.  Drugiego pojechaliśmy spotkać się z personelem, który przybył bardzo licznie: panie doktor, pielęgniarki, wychowawcy, rehabilitanci, nauczyciele. Cudownie było ich znowu zobaczyć, to jak spotkanie rodzinne ;) Wspólne odśpiewanie piosenek, poczęstunek w Sali Purpurowej, gdzie odbywały się lekcje muzyki. Zwiedzanie… Podziwialiśmy nowy łącznik, windę, sale gimnastyczne, zaglądaliśmy do sal chorych, a nawet do łazienek;) Odwiedziliśmy też szkołę, gdzie wszystko wygląda teraz zupełnie inaczej. Ogród, miejsce zabaw... huśtawki, drabinki… tutaj bez zmian, jak dawniej. Wszystko, co dobre szybko się kończy, tak jak i nasze spotkanie… Żal było odjeżdżać…

O naszym zjeździe dowiedziała się miejscowa gazeta, napisała artykuł… Gdyby, ktoś był ciekaw, to jest tu: http://www.jelonka.com/news,single,init,article,15169

Kiedy go czytałam po powrocie do domu, głos mi się łamał, obraz zamazywał…
Ten zjazd był mi potrzebny, w pewien sposób zamknął ten dział mojego życia…
Aaa jeszcze jedno. Po zjeździe spotkałam się z koleżanką - Iwoną, która mieszka w tamtych okolicach. Z racji odległości, jaka nas dzieli, nie widujemy się zbyt często, dlatego fajnie było się spotkać :)

CZERWIEC:

25.06.2008 – jednodniowy wypad nad morze. Iwona przebywała na turnusie rehabilitacyjnym w Świnoujściu, dlatego trafiła się okazja do ponownego spotkania. Pojechałam z Kingą i przeżyłyśmy bardzo intensywny dzień.

14.06.2008 - dotarła do mnie informacja, że nasze Stowarzyszenie zostało nareszcie zarejestrowane!!! <toast>

LIPIEC:

07.07.2008 – narodziny Alicji, mojej ciotecznej wnusi :D Kochanego Maleństwa :D 

07.07.2008 – pogrzeb wujka :(

SIERPIEŃ:

15.08.2008 – rodzinny wyjazd do Warszawy, bo 16.08. odbył się ślub kuzynki J Przy okazji pobytu w Warszawie 17.08. uczestniczyłam w zebraniu Stowarzyszenia. Była sposobność, do omówienia działalności stowarzyszeniowej i spotkania znajomych.

WRZESIEŃ:

01.09.2008 – wyjazd do sanatorium, do Polanicy. 3 cudowne tygodnie. 3 tygodnie śmiechu. 3 tygodnie wrażeń. Żałuję, że euforia ‘posanatoryjna’ minęła, tak fajnie mnie nakręcała J Pamiętam, że wyjeżdżałam z Polanicy z uśmiechem na ustach.
Miałam okazję zwiedzić miasto stu wież- Pragę. To mój pierwszy zagraniczny wojaż :D Te 3 tygodnie zmieniło moje spojrzenie na niektóre sprawy, zmieniło mnie wewnętrznie…

PAŹDZIERNIK:

01.10.2008 – wyjazd do stolicy, w celu uczestniczenia w Zjeździe Polskiego Towarzystwa Reumatologicznego. Z dworce odebrał mnie T. poznany w Polanicy, który źle znosił powrót do szarej rzeczywistości.  Zajechałam na drugi dzień Zjazdu. To dla mnie nowe doświadczenie. Interesujące wykłady, zdobycie materiałów, zarówno dla siebie jak i do rozpropagowania wśród chorych, którzy nie mogli przybyć. Intensywne 3 dni. Zatrzymałam się u koleżanki i razem dojeżdżałyśmy na sesje.  Na Zjeździe była okazja do spotkania znajomych. Dwie osoby ze Stowarzyszenia ‘3majmy się razem’ brały czynny udział - mówiły o naszej działalności :D

Po zjeździe zostałam w Warszawie czekając na dalszy ciąg wydarzeń. Oczekiwanie wypełniłam wizytą u rodziny, spotkaniem z T. i spacerami po osiedlu :) Wyczekiwanym wydarzeniem była kampania społeczna pod hasłem ”Chwytaj każdy dzień”.  Miała ona na celu szerzenie wiedzy na temat reumatoidalnego zapalenia stawów. Dzień przed wydarzeniem przeniosłam się do hotelu. Nocleg, zasponsorowała firma, która była głównym organizatorem całej aukcji. Współorganizatorami było - nie chwaląc się ;)  Stowarzyszenie ‘3majmy się razem’ oraz Stowarzyszenie Reumatyków i Ich Sympatyków. W hotelu nie czułam się za dobrze, dopadła mnie chandra. Gdybym miała jakieś towarzystwo, pewnie czułabym się pewniej ;) ale ta cała ‘sztywna’ otoczka, to nie dla mnie :] Co ciekawe numer mojego pokoju, był datą moich urodzin :D 09.10.2008; odbyła się konferencja nt. RZS i happening, w którym uczestniczyłam. Mój udział polegał na malowaniu drewnianego modelu dłoni - która jest symbolem chorób reumatycznych, albowiem to na niej, najwyraźniej widać skutki choroby. Całkiem ciekawe doświadczenie… Po całej imprezie, pojechałam do rodzinki, a potem o godzinie 21: 50 odjazd do Szczecina. Ośmiodniowy pobyt w stolicy dobiegł końca.

LISTOPAD:

Najpierw krótki wstęp.

Stowarzyszeniowy Zarząd, podczas rozmów i ustalania planów działania, uznał że być może, w przyszłości uda się rozszerzyć działalność Stowarzyszenia poza granice kraju. Przydałaby się wtedy znajomość języków obcych. Dwie osoby z Zarządu umiejętność posługiwania się językiem angielskim posiadają, uznaliśmy, że przydałaby się jeszcze trzecia. Zostałam wytypowana, do podjęcia nauki :D Środki finansowe przeznaczono na ten cel, z kasy Stowarzyszenia. Z tego miejsca, jeszcze raz bardzo dziękuje, za tą możliwość <cmok> To było moje marzenie :)

01.11.2008 – coś koło 23, dostałam od koleżanki informację, że na konto Stowarzyszeni wpłynęła darowizna, na którą czekaliśmy i że mam się zapisać na angielski, czym prędzej ;)

03.11.2008 – skierowałam swe kroki do szkoły i podpisałam umowę.

04.11.2008 -  pierwsza lekcja! Byłam nieco zestresowana, bonie mam łatwości przyswajania języków obcych i nie wiedziałam jak sobie poradzę. Jakby tego było mało, na trasie do szkoły natknęłam się na płonący samochód, co zestresowało mnie jeszcze bardziej. Zmieniłam kierunek i ledwo trochę odeszłam, a dało się słyszeć odgłos wybuchu 8O Trzęsąc się, ale jakoś dotarłam, przeżyłam i nie jest tak źle jak myślałam (przynajmniej na razie).

10.11. 2008 – spotkanie klasowe z dziewczynami z liceum.

21-23.11.2008 – warsztaty. Po raz pierwszy zorganizowane w Sopocie. Po raz pierwszy byłam nad morzem w zimie. No może jeszcze nie zimie, ale aura była typowo zimowa, spadł nawet śnieg. Na warsztatach niema specjalnie czasu na spacery, ale poszłam z koleżanką do apteki i mogłam zobaczyć jak śnieg cudownie skrzył w słońcu… piękny widok :D W Sopocie zgubiłam futerał i baterie od aparatu :] Może to znaczy, ze jeszcze tam wrócę ;)

GRUDZIEŃ:

11.12.2008 – wracam z angielskiego. Tego dnia miałam testy, zadowolona, bo nieźle mi poszło. Widzę, że coś się stało.  Zmarła moja ciocia :( 
Zawsze, kiedy szykowało się jakieś wydarzenie, w którym chciała uczestniczyć, mówiła: „Jak Bóg da i zdrowie pozwoli”. Szkoda, że nie dał Jej jeszcze trochę czasu… [*]

17.12.2008 – pogrzeb :( 

Ponadto w ciągu roku miały miejsce wydarzenia, które ciężko umiejscowić w czasie.

Uczestniczyłam kilkakrotnie w warsztatach, organizowanych przez Stowarzyszenie POLITES. Udało mi się dowiedzieć, co nieco.

Były zlicytowane na rzecz Stowarzyszenia moje obrazy, cieszyłam się, że wszystkie znalazły nabywców ;)

Podjęte dobre i złe decyzje. Ten rok, jak chyba żaden wcześniejszy, obfitował w emocje, wrażenia, odczucia… radości i smutki, tęsknoty i zaspokojone pragnienia, spełnione marzenia, oczekiwania.

Udało mi się pokonać pewne bariery,  zmieniłam się wewnętrznie.
Nie będę pisać czy ten rok był zły czy dobry…  zależy, pod jakim względem…
Zobaczymy co przyniesie nowy…

Tym, którzy doczytali do końca, gratuluję wytrwałości.

Wszystkim życzę: wielu sukcesów, odważnych marzeń, mądrych decyzji, satysfakcji, spokoju, zdrowia i pomyślności w całym 2009 roku!