Zastanawiałam
się czy w ogóle opisywać zdarzenia z ostatniego czasu… Czy ma sens
uzewnętrznianie się… Pomyślałam jednak, że może zrobi mi się lepiej…
Ponadto czasem konieczne jest sięgnięcie pamięcią wstecz, a że pamięć jest
zawodna, postanowiłam spisać szpitalne „przygody”. W sumie piszę to bardziej
dla siebie…
No to
zaczynam:
Czekał mnie pewien
drobny zabieg, jednak ciągle nie miałam czasu aby zgłosić się do szpitala.
Zawsze było coś pilniejszego i ciekawszego do zrobienia. Jednak na początku
tego roku doszłam do wniosku, że nie będę dłużej tego odkładać i stawiłam się u
ortopedy. Czekało mnie 6 tygodni unieruchomienia z nogą w gipsie, niezbyt
miła perspektywa, ale chciałam mieć to za sobą. Początkowe obawy minęły i
hardo twierdziłam, że szybko dojdę do siebie i w sierpniu nawet z nogą w gipsie
i o kulach pojadę na Mazury, gdzie planowany był Zlot osób młodych chorych
reumatycznie, na który bardzo czekałam. Czas pokazał, że nie można być zbyt
pewnym siebie... Gdybym przewidziała choć drobną część...
Termin
wyznaczono na kwiecień, ale z racji iż uczęszczałam na kurs angielskiego,
poprosiłam o przesunięcie. Ostatecznie miałam zgłosić się 8 lipca. Tego dnia
zostałam przyjęta do szpitala, a następnego miałam operację. Zabieg zniosłam
dobrze, dopiero popołudniu poczułam się gorzej, ale to z winy środków
przeciwbólowych, które uśmierzały ból, ale sprawiały że miałam mdłości :/ No
ale jakoś to przeżyłam. Na drugi dzień, na porannym obchodzie usłyszałam od
lekarza, że wychodzę do domu. Byłam w szoku, takiego tempa się nie
spodziewałam. Byłam osłabiona, ale jak mus to mus.
Dobrze mieć
brata, bo ten wniósł mnie trzecie piętro ;) Popołudniu poczułam się gorzej i
dostałam wysokiej gorączki. Mama zadzwoniła do lekarza, ale powiedziano, że
przez weekend nie ma wizyt domowych i musiałam poczekać do poniedziałku.
Nie byłam w stanie ruszyć się z domu, wiec pozostało czekanie. Zbijaliśmy więc
temperaturę i tyle. W poniedziałek przyszła lekarka, zajrzała do gardła,
stwierdziła anginę i przepisała antybiotyk. Straciłam całkowicie apetyt,
wmuszałam w siebie cokolwiek żeby przeżyć ;] Przestałam tolerować antybiotyk,
zaczęłam zwracać i dostałam wysypki. Temperatura ponad 39 stopni, po podaniu
środków na zbicie jeszcze wzrosła. Wezwaliśmy więc
pogotowie. Potraktowali mnie jak osobę niespełna rozumu, nie wytrzymałam i
powiedziałam co o tym myślę. Dostałam zastrzyk na zbicie gorączki i tyle.
Ponownie przyszła lekarka z przychodni na wizytę domową i przepisała drugi
antybiotyk, ale ten też nie pomógł. Byłam co raz bardziej wycieńczona
niejedzeniem, temperaturą... miałam dość, nie wiedziałam, że to zaledwie
początek drogi. Fakt, że nie mogłam stawać na nogę
nie ułatwiał sprawy :/
W niedzielę
udaliśmy się do przychodni, do lekarki dyżurnej, która to skierowała mnie - z
racji wciąż bolącego gardła - do laryngologa. Znów musiałam wykorzystać brata,
który to nosił mnie na rękach ;) Laryngolog na 99,9 % stwierdził pewną chorobę
zakaźną, która to trwa ok. 3 tygodni i samoistnie mija. Dał skierowanie na
oddział zakaźny, sugerując, że jeśli mogę jeść i pić nie ma potrzeby w ogóle
się tam udawać. Mimo sugestii pojechaliśmy. Na izbie przyjęć zrobiono mi
badania i wykluczono chorobę, którą na 99,9 % stwierdził laryngolog, ale
wykryto silne zakażenie bakteryjne. Przyjęto mnie na oddział, z czego się nawet
ucieszyłam. Pomyślałam: ‘kilka dni pod fachową
opieką i wreszcie będę zdrowa.’ Zastosowano 2 antybiotyki naraz i po
3 dniach poczułam się lepiej. Zaczęłam nawet chodzić o kulach (wcześniej nie
miałam sił i wożono mnie na wózku).
Gorączka
pojawiała się w godzinach wieczornych, a w dzień mogłam od niej odpocząć ;)
Niestety po dwóch dniach poprawy (w sobotę) znów poczułam się gorzej. Nie chciałam
się nad sobą rozczulać i starałam się jakoś trzymać. Jednakże okazało się, że
temperatura znów rośnie i stąd moje gorsze samopoczucie. Popołudniu odwiedziła
mnie rodzicielka, przy której to omdlałam. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i
stałam się całkiem bezwładna. Miałam swoje rekordowo niskie ciśnienie 66/50.
Wlano we mnie 8 kroplówek naraz - na pewno w owym momencie nie groziło mi
odwodnienie ;) Zaczęłam mieć problemy z oddychaniem, byłam jak rybka wyjęta z
wody.
W
poniedziałek zjawiła się doktor prowadząca, która po osłuchaniu mnie
stwierdziła zapalenie płuc. Jak się potem okazało miała rację. Podłączono mnie
do tlenu, bo z oddychaniem było cienko. Rano z moich cieniutkich żyłek pobrano
mi sporo krwi. Popołudniu stwierdzono, że będą mi ściągać płyn z opłucnej, ale
przedtem zlecono pobrać kolejne porcje krwi. Moja ulubiona pielęgniarka (na
pierwszy rzut oka laleczka Barbie, która nic nie potrafi, a tak naprawdę
jedna z bardziej znających się na swojej robocie), próbowała
kilkakrotnie, ale się nie udawało. Aż biedna zaczęła płakać i stwierdziła, że
chyba pójdzie do więzienia za to kłucie mnie ;) Wściekała się, że na raty
zlecają badania, jak by nie mogli za jednym zamachem, przy jednym bólu, tym
bardziej, że byłam już dziurawa jak sitko i trudno było znaleźć odpowiednią
żyłkę. Samo kłucie mi nie przeszkadzało, chyba się uodporniłam, martwiłam
się tylko, że nie można mi zrobić tych badań i co będzie dalej... Przeniesiono
mnie do zabiegowego (w pozycji leżącej, bo nie byłam w stanie się
podnieść), gdzie wszystko było przygotowane. Prawdę mówiąc byłam przerażona
(wcześniej powysyłałam sms-y z prośbą o modlitwę i 3manie kciuków, czym
nastraszyłam kilka osób, za co bardzo przepraszam). Leżałam tak na tym stole,
po mojej prawej stał lekarz mający wykonać zabieg, a po prawej lekarka dyżurna
(cudowna kobieta, zwana przeze mnie później lekarką kryzysową, bo dziwnym
trafem miała dyżur, jak zaczynało się ze mną dziać coś dziwnego). Wypytałam czy
to konieczne i czy istnieje jakieś zagrożenie. Dowiedziałam się, że wskazane i
że owszem jest. Na moje pytanie, co będzie jak się nie uda,
usłyszałam, że będzie problem ;] Zdaje się, że lekarz był nie mniej
przerażony niż ja, bo z racji mojej niepełnosprawności miał utrudnione zadanie.
Macał mnie i macał żeby dobrze trafić ;) W końcu lekarka dyżurna stwierdziła
żeby lepiej upewnić się jak to wszystko wygląda i zrobić tomografię
komputerową. Lekarz na to przystał, a ja odetchnęłam. Były godziny
popołudniowe, wezwano więc technika i zrobiono mi tomografię w trybie pilnym.
Okazało się, że płyn w płucach jest, ale zabieg odwleczono. Za radą
pielęgniarki spałam w pozycji siedzącej, żeby płyn nie zalegał w płucach. Rany,
jak od tego boli du** i kręgosłup.
Dnia
następnego dowiedziałam się, że założą mi dojście centralne. Wkłuwa się to coś
w żyłę na szyi lub podobojczykową, po to by nie trzeba było więcej kłuć.
Zakłada to anestezjolog, w znieczuleniu miejscowym. Wystają potem z ciała
takie dwie rureczki, z których można pobierać krew i podłączać kroplówki,
a może to siedzieć w żyle podobno do 3 miesięcy - dla porównania tradycyjne
wenflony - do paru dni. Znów powieźli mnie do zabiegowego, tym razem w pozycji
siedzącej, co skończyło się atakiem kaszlu, ale przeżyłam ;) Na koniec
zabiegu powiedziałam: „Nie taki diabeł straszny…
prawdę mówiąc trochę się bałam…”, lekarz mi przerwał i oznajmił: „Ja też”. Dobrze, że zakomunikował
mi to, jak już było po wszystkim ;D Teraz już było trochę lepiej i dla mnie i
dla pielęgniarek, które przychodziły do mnie zestresowane ;)
A potem...
hmmm, co było potem? Potem chyba miałam za wysokie ciśnienie, ale to
drobny epizod. Następnie zaczęła mi się zatrzymywać woda w organizmie. Ależ
miałam grube nogi ;) Zawsze takie szkieletowate, a tu nagle pulchniutkie, aż
dziwnie było patrzeć ;) Daruję sobie opisywanie walki z tym problemem ;D A i jeszcze
komar mnie ukąsił w oko… Lato, więc latało tego co niemiara… zdążyłam
opowiedzieć współlokatorce, że parę razy komar „udziabał” mnie w powiekę i
proszę… budzę się rano i nie mogę otworzyć oka. Od razu pomyślałam: „To
sobie wykrakałam” ;P
Jak
napisałam na początku, to wszystko zaczęło się od operacji. Nadszedł czas
kontroli u ortopedy. Operację miałam w innym szpitalu, dlatego czekała mnie
przejażdżka karetką (nie pierwsza zresztą, wozili mnie na różne badania…
po terenie ‘mojego’ szpitala ;D). Z braku personelu, moja rodzicielka została
poproszona o pojechanie ze mną. Przyjechała karetka i powiozła nas do drugiego
szpitala. Dostałyśmy numer telefonu i po wszystkim miałyśmy zadzwonić do
dyżurki, aby pielęgniarki wezwały karetkę. Okazało się, że nie wszystko było
dogadane, nie było lekarza, musiałam czekać i takie tam. W końcu się zjawił.
Zdjęto mi gips, wyjęli druciki wystające z palców i mieli mnie zapakować w gips
ponownie. Miałam do wyboru też kupno bucika ortopedycznego, który umożliwiał stawanie
na operowanej nodze. Ów but kosztował niezłą sumkę, ale było to dla mnie spore
udogodnienie i mateńka kupiła mi to cudeńko ;) (Dziękuję!) Z nogą (po za tym,
że wyglądała jak noga Frankensteina ;D), wszystko było w porządku.
Zgodnie z
zaleceniem, zadzwoniłyśmy do pielęgniarek, aby te wezwały karetkę.
Czekałyśmy ponad godzinę... ja wycieńczona, ciągle z zapaleniem płuc... a
karetki nie widać. Dzwonimy ponownie. Zostałyśmy poinformowane, że
karetka została wysłana. Czekamy dalej, kolejny telefon i czego się
dowiadujemy?... że, karetka była, ratownicy nas nie znaleźli… i odjechali!!!
Porażka. Do tej pory nie rozumiem, jak mogli przyjechać po pacjenta i bez
pacjenta odjechać.. Tym bardziej, że ja siedziałam niedaleko drzwi wejściowych,
a moja mama co chwila wypatrywała czy nadjeżdżają... Odwołałyśmy karetkę i
pojechałyśmy taksówką. Całe to zdarzenie skończyło się na tym, że znów mi
wzrosła gorączka:/ Na drugi dzień jedna z pielęgniarek zaczęła wygłaszać
pretensje, że pojechałyśmy taksówką i wtedy nerwy mi puściły. Powiedziałam
wszystko co mi leży na sercu... od tamtej pory, była najfajniejszą pielęgniarką
:) Jak potem stwierdziła jedna z pacjentek: „No, czasem trzeba
nakrzyczeć” :D
Przestałam
gorączkować i zaczęłam snuć marzenia o wyjściu do domu. Niestety dopadł mnie
ból biodra. Bolało mnie cały dzień, a na wieczór jak chciałam się
położyć, podniosłam nogę żeby przerzucić ją na łóżko... i zastygłam w dziwnej
pozycji ;D Próba jakiegokolwiek ruchu kończyła się koszmarnym bólem. Nie bardzo
wiedziałam co zrobić. Mama przytrzymywała mi nogę i jakoś się ułożyłam.
Dostałam zastrzyk przeciwbólowy, ale nie w to cudowne urządzenie jakim
jest dojście centralne, bo to zastrzyk domięśniowy i musiałam się wypiąć na
pielęgniarkę ;) Iniekcja pomogła, przestało boleć, ale... niespodzianka... znów
temperatura ;] Któregoś razu lekarka oznajmiła:
„Jak tylko się zrobi lepiej, to potem co raz gorzej”, niestety
miała rację. Wszyscy mi powtarzali „myśl
pozytywnie”, ale ilekroć zaczynałam myśleć pozytywnie i nabierałam
nadziei, że będzie lepiej, to mój organizm dostawał wariacji. Martwiłam się, że
nie dam rady pozbierać się na czas Zlotu. Agnieszka zakomunikowała mi, żebym
się nie martwiła, bo trzyma mi miejsce, a współorganizator (sponsor)
wyraził zgodę, abym dotarła samolotem, w przypadku, gdy będę zbyt słaba na
przejazd PKS-em lub pociągiem. Byłam w Szoku! Niestety, nawet tak nadzwyczajne
wieści nie wpłynęły pozytywnie na stan mojego zdrowia.
Zostałam
wysłana na kolejne badania: RTG, USG, UKG, konsultacja u laryngologa…
Lekarka na konsultacji, zobaczywszy moją historię choroby zdziwiła się nieco,
bo teczka już natenczas ledwo się domykała ;) Wtedy pielęgniarz, z którym tam
pojechałam, zaczął opowiadać z grubsza moją historię choroby... Wcześniej
nie zdawałam sobie sprawy, że ze mną było aż tak źle... RTG pokazało, że nie
mam już zapalenia płuc :D ale żeby nie było za dobrze, to USG
wykazało… zapalenie wątroby. Nic dziwnego te hektolitry antybiotyków,
które we mnie wlewali musiały mieć swój negatywny skutek :( Popołudniu
przyszła do mnie siostra [rodzona;)] Poczułam, że temperatura znów
rośnie, ale starałam się tym nie zadręczać i z sugestią dobrze życzących
mi osób, próbowałam myśleć pozytywnie... Znacie film „Pollyanna”? Strasznie lubiłam ten film w dzieciństwie :)
Główna bohaterka uczy „gry w zadowolenie”, która polega na szukaniu pozytywnych
stron, nawet w najtrudniejszej sytuacji. Zaczęłam tak jak ona, szukać tych
dobrych stron, trochę się wygłupiając: „w
sumie powinnam się cieszyć, mogło mnie boleć wszystko, a przecież tak nie
jest... nie bolą mnie włosy, twarz... no właśnie cała twarz mnie nie
boli, toż to powód do radości... i paznokcie, i zęby,... mogłam mieć wyższą
temperaturą, niż mam i...” i coś tam
jeszcze wymyślałam, ale nie pamiętam. Zmierzyłam i faktycznie mogła być
większa, bo dobiło zaledwie do 39,1. Z powodu tej wątroby, lekarka zaleciła, że
w razie gorączki zamiast dawać leki, mają mnie obłożyć lodem :/ Wcześniej
też już próbowali i wiedziałam, że to niewiele pomoże... miałam rację. Po 3 godzinach
drgawek, okazało się, że mam 39,7 :/ Zlitowali się i dali mi paracetamol... Po
jakimś czasie temperatura zaczęła opadać, zasnęłam więc spokojnie... ale
niestety rano powtórka z rozrywki i kolejna porcja drgawek pod lodem. Trudne do
uwierzenia, ale rano, chyba przez ten lód i napięcie mięśni, bolała mnie… twarz
;) o jeden powód do radości mniej ;) Nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać...
W sumie ten rzut gorączki znosiłam nieźle, lepiej niż poprzednie i doktorka
stwierdziła, że to chyba polekowa i odstawiła mi antybiotyk. Pomogło, gorączka
minęła… na 4 długie dni ;)
Po tych 4 dniach wróciła i już nie znosiłam jej tak dobrze, a trwała
nieprzerwanie prawie 3 tygodnie. Prawdę mówiąc czułam się fatalnie. Lekarze nie
mogli znaleźć przyczyny, a ja totalnie traciłam siły. Nie miałam apetytu i
robiło się mnie co raz mniej... ;) Byłam znana wszystkim lekarzom z oddziału...
W tym czasie wiedziałam już, że nie pojadę na Zlot, z ciężkim sercem
zakomunikowałam, że nie dam rady. Było zbyt mało czasu na zebranie sił, a
ponadto nie wiedziałam kiedy będę wypisana, bo wciąż nie było wiadomo co mi
dolega. W sumie i tak łudziłam się zbyt długo... Kolejny antybiotyk,
podobno „z wyższej półki”, po jakimś czasie mój organizm przestał go tolerować.
Objawiało się to koszmarną boleścią całego ciała, po prostu zwijałam się z
bólu. Nigdy więcej czegoś takiego. Antybiotyk odstawiono.
W tym czasie odbył się długo wyczekiwany przeze mnie Zlot, nie na Mazurach
tylko w stolicy. Było mi przykro, że nie mogłam w nim uczestniczyć, ale mogłam
chociaż porozmawiać przez telefon ;) W gruncie rzeczy pogodziłam się, że mnie
to ominęło i czekałam na wyzdrowienie… Gorączka trwała nadal.
Podejrzenie padło na dojście centralne... że niby wdało się zakażenie. Wyjęto
mi je i znów zaczęto mi pobierać krew tradycyjną metodą. Na szczęście
żyłki w tym czasie nieco odpoczęły ;) Okazało się, że nie dojście jest sprawcą
gorączki :/ Miałam porobione różnorakie badania, a przyczyny nie było widać.
Kolejne podejrzenie padło na stawy (nie pierwszy raz). Miałam konsultację u dr
reumatolog, za którą delikatnie mówiąc nie przepadam i nie za bardzo jej
ufam. Stwierdziła, że stawy nie są przyczyną gorączki. Jeszcze jeden
antybiotyk, po którym dostałam wysypki i zaczęłam jeszcze bardziej tracić
apetyt. To już był jadłowstręt. Doszło do tego, że na sam widok jedzenia
zaczęłam zwracać. Masakra. Słabłam co raz bardziej...
Lekarka prowadząca wymyśliła kolejne badanie: scyntygrafie kości (x2).
Stwierdziła, że wszystko inne jest przebadane. Dostałam też sterydy, dzięki
którym gorączka zaczęła spadać :) Doczekałam się pierwszego terminu badania.
Pojechałam z mamą (tym razem dostałyśmy numer bezpośredni do dyspozytorni
karetek ;). Miałam skierowanie na badanie, na którym to była skrócona wersja
mojej choroby, widniało tam, że do szpitala trafiłam z sepsą. Wcześniej coś
obiło mi się o uszy, ale nikt nie powiedział mi tego wprost! Z drugiej strony
może i dobrze bo mogłam spanikować... Ale wróćmy do scyntygrafii. Miałam
wstrzyknięty izotop i musiałam czekać 2 godziny, podczas których miałam wypić
co najmniej 1,5 litra wody. Po 2 godzinach okazało się, że muszę poczekać
kolejne 3... ledwie wysiedziałam na tej twardej ławce, a samo badanie trwało
minut 13 ;) W drodze powrotnej myślałam, że zarzygam karetkę ;) Wróciłam ledwo
żywa.
Znów zaczął się problem z żyłkami, bo krew miałam pobieraną codziennie i
wszystkie żyłki na rękach i nogach były „zużyte” ;) Któregoś razu trzeba było
wymienić wenflon, przyszła do mnie siostra i mówi: „Rany ja się modliłam, żeby nie trzeba
było u pani wymieniać wenflonu, na mojej zmianie...” Zaczęłam ją pocieszać, że będzie dobrze, a ona na to: „Rzadki przypadek pielęgniarka bardziej
przestraszona od pacjentki” ;) Za trzecim razem się udało, siostra była z siebie niezmiernie
dumna ;)
Z jednej strony było lepiej, bo przestałam gorączkować, ale słabłam przez
ten totalny jadłowstręt. Poprosiłam, żeby odstawiono mi ten antybiotyk, bo się
wykończę. W końcu mnie posłuchano i zaczynałam odzyskiwać siły. Kolejna
scyntygrafia... Znów pojechałam z mamą. Tym razem trzeba było pobrać krew, ale
tutejsza pielęgniarka też miała problem. Próbowała kilkakrotnie, ale się nie
dało, więc badanie nie doszło do skutku... Lekarze doszli do wniosku, że skoro
i tak przestałam gorączkować to badanie nie ma sensu...
W końcu we wtorek lekarka obwieściła mi, że pod koniec tygodnia (w czwartek
lub piątek wyjdę do domu). Niezmiernie się ucieszyłam :) Już widziałam
siebie w domu... nastała środa i... znów cholerna gorączka i złe samopoczucie
fizyczne, że o psychicznym nie wspomnę. Totalna załamka. Do tego wszystkiego
pokłóciłam się z siostrą... Nerwy puściły nam obu... Leżałam na łóżku i
szlochałam w poduszkę, kiedy przyszła kobieta i wręcza mi przesyłkę… Gruba
koperta... Otwieram, a w środku pełno kartek od Zlotowiczów, z życzeniami
zdrowia :) Cudowna sprawa :D Otwierałam kolejne kartki, czytałam i
szlochałam... W lepszym momencie nie mogły dotrzeć ;) Wielkie dzięki, dla
wszystkich, którzy skrobnęli tych parę słów od siebie, dla mnie :) Było mi
to bardzo potrzebne w tamtym momencie. Agnieszko dla Ciebie największy buziak,
jako dla inicjatorki ;)
Skoro znów pojawiła się gorączka, to wyjście do domu oczywiście się
oddaliło. Lekarka postanowiła ponownie skonsultować mnie z reumatologiem,
podejrzewając chorobę tkanki łącznej, z.Stilla. W piątek pojechałam z
rodzicielką, do innej reumatolog. Jeszcze nie jest w 100 procentach
potwierdzone, ale wychodzi na to, że od losu dostałam taki gratisik w postaci
tej choroby... po co jedna, jak można mieć dwie? ;) Już po badaniu, czekając na
karetkę, spostrzegłam na korytarzu wagę. Stanęłam na niej i przeżyłam szok...
waga wskazywała niecałe 37 kg. Nic dziwnego, że ławka mnie uwierała ;)
Przyjechałam od reumatologa, a tu wpadają pielęgniarki, że muszą mi założyć
wenflon i pobrać krew. Zaczęły mnie całą oglądać w poszukiwaniu żyłek... Jedna
z sióstr znalazła jakąś i mówi do drugiej: „Chcesz spróbować?", a ta odpowiada: „Ty znalazłaś, to ty próbuj” ;) Udało się założyć wenflon, ale krwi nie
udało się pobrać. Kazały mi się najeść i rozgrzać. Zrobiłam to co nakazały i
faktycznie, było lepiej. Krew poleciała, w nieco mniejszej ilości niż było
zalecone, ale jednak. Wieczorem do moich żyłek popłynęła krew z dwóch
woreczków. Oddali to co zabrali ;)
Lekarka powiedziała, że jeśli przez weekend nie zagorączkuję, to wyjdę do
domu. Pomyślałam sobie, że nawet jeśli zagorączkuję to się nie przyznam ;)
Lekarka jakby wyczuła, bo kiedy powiedziałam, że nie mam gorączki, to upewniała
się czy na pewno ;) Naprawdę nie miałam :] I w końcu nadszedł długo wyczekiwany
przeze mnie dzień. We wtorek, 22 września - po 65 dniach pobytu w szpitalu
- wyszłam do domu!
Przez jakiś czas wracałam do normalności. Tyle czasu w szpitalu, na dodatek
na oddziale zakaźnym, robi swoje. Strasznie odbiło się to na mojej psychice.
Nie dość, że mną targały rożne dolegliwości, to naoglądałam się i nasłuchałam
różnych rzeczy. Im dłużej tam byłam, tym bardziej wariowałam. Zaczynałam mieć
schizy, bałam się czegokolwiek dotykać, ciągle myłam ręce, bałam się, że
się czymś zarażę… masakra. Na szczęście wróciłam już chyba do normy
:) Tzn. do formy psychicznej, sprzed pobytu w szpitalu, bo całkiem normalna
to ja nigdy nie byłam ;) Zamiast wakacji, miałam szkołę... szkołę życia, ale
podobno nic nie dzieje się bez przyczyny...
To tak w drobnym skrócie ;)
A teraz podziękowania, dla rodzinki za pomoc i wsparcie <serce>
Największe dla Mamy, Taty i siostry Ani, którzy to odwiedzali mnie
codziennie (z małymi wyjątkami, kiedy to nie mogli z przyczyn niezależnych od
nich) pomagali mi i znosili moje humory.
Oraz dla brata Artura i siostry Kasi, dla cioć, wujków i kuzynek, za odwiedziny
i wsparcie.
A teraz dla znajomych, którzy z racji odległości nie mogli mnie odwiedzić,
ale wspierali dobrym słowem przez sms-y lub telefonicznie [w kolejności alfabetycznej]:
Agnieszki B., Anety M., Eweliny K., Iwony G., Jacka K., Moniki F., Reginy
W., Tomka K.
oraz dla Agnieszki, Eweliny, Halinki, Ingi i Kasi.
Dziękuję bardzo! <cmok>